Konwencjonalne szacunki ceny życia człowieka mają charakter finansowy i nie biorą pod uwagę naszych wewnętrznych wartości. Należałoby też określić, co nasi bliscy tracą w wyniku naszej śmierci w wymiarze pozaekonomicznym.
Howard Steven Friedman statystyk i ekonomista zdrowia, doktor inżynierii biomedycznej. Wykłada na Uniwersytecie Columbia. Propaguje zmiany instytucjonalne w sposobie wyliczania wartości życia ludzkiego przez rządy, firmy i naukowców fot. Materiały prasowe / DGP
Z Howardem Stevenem Friedmanem rozmawia Sebastian Stodolak
Mam 34 lata, wyższe wykształcenie i – dzięki Bogu – pracę. Ile jest warte moje życie?
Zacznijmy od tego, na ile sam pan wycenia swoje życie. Ma pan ubezpieczenie na życie?
Jakieś mam.
W USA ubezpieczenie na życie posiada niecałe 60 proc. obywateli, ale niektórzy mają więcej niż jedno. W sumie jest 289 mln otwartych polis ubezpieczeniowych.
W Polsce wskaźnik osób objętych ubezpieczeniem na życie to 44 proc.
Będę odwoływał się do wyliczeń amerykańskich, bo moje badania opierają się przede wszystkim na danych z USA i nie zawsze można je prosto przełożyć na inne państwa. Wracając do tematu: posiadanie ubezpieczenia na życie jest wskazówką, jak to życie wycenia jego posiadacz bądź ten, który za nie płaci. Jeśli np. polisę kupuje panu pracodawca, robi to bardziej po to, by ubezpieczyć siebie niż pana. Jej wartość może być inna, niż gdyby to pan ją kupował. Wartość polisy można wyceniać, np. szacując, jaka kwota będzie kompensować dochody, których po śmierci nie będziemy już osiągać. I tak w USA wartość indywidualnych ubezpieczeń to w sumie ok. 12 bln dol., ok. 66 proc. PKB.
I taka kwota odpowiada ekonomicznej wartości życia Amerykanów?
Nie. Ubezpieczenie na życie to umowa, do zawarcia której trzeba drugiej strony – ubezpieczyciela. Wartość pańskiej polisy na życie to także wynik jego wyliczeń, a te jego wyliczenia nie są doskonałe, bo zależą od tego, jakiej jest pan płci czy jaka jest pana oczekiwana długość życia. Ten ostatni wskaźnik jest zaś funkcją rasy. W skrócie, wyliczenia ubezpieczyciela ulegają pewnym istotnym skrzywieniom statystycznym. Nie sądzę, by dało się je wszystkie wychwycić i opisać tak dokładnie, by potem – zderzając te obliczenia z PKB per capita danego kraju – oszacować wiarygodnie ekonomiczną wartość życia jego mieszkańców. Nie w rzeczywistym świecie. Thomas Friedman w książce „Świat jest płaski” z 2005 r. napisał, że skoro dzięki globalizacji możemy pracować w każdym miejscu na Ziemi, to ekonomiczne różnice między poszczególnymi regionami będą się zmniejszać, zwłaszcza jeśli chodzi o profesje specjalistyczne. Niestety, w materii wyceny ludzkiego życia świat się tak nie wypłaszcza.
To znaczy?
To, gdzie mieszkasz, a więc zupełnie przypadkowy czynnik, ma znaczenie dla tego, na ile zostanie wycenione twoje istnienie. Weźmy naukowców zajmujących się, jak ja, analityką danych. W Polsce jest wielu wybitnych specjalistów, to samo w Chinach, Rosji i USA. Nawet jeśli ich zarobki powoli ulegają konwergencji, to wciąż inaczej wycenia się ich życie. Inną wartość będzie miała polisa na życie tego samego programisty w USA, Polsce, Rosji. Dlatego właśnie te konwencjonalne, kontekstowe kalkulacje nie dają dobrego wyobrażenia o prawdziwej wartości ludzkiego życia. Mają czysto finansowy charakter i nie biorą pod uwagę, że nasze życie ma wewnętrzną wartość, od której nie można abstrahować. Analitycy firm ubezpieczeniowych, sędziowie, politycy zapominają o tym, dokonując jego wyceny.
Jak jednak obliczyć taką „wewnętrzną wartość życia”?
Przede wszystkim do pytania o ekwiwalent utraconego dochodu należałoby dorzucić próbę określenia tego, co nasi bliscy tracą w wyniku naszej śmierci w wymiarze pozaekonomicznym. A tracą choćby możność przebywania z nami, naszą bliskość, naszą skłonność do pomocy itd. Owszem, te utracone wartości trudno precyzyjnie wycenić, ale to nie znaczy, że są całkowicie nieprzekładalne na pieniądze. Już dzisiaj niektórzy ekonomiści pracują nad modelami, które biorą je pod uwagę. Punktem wyjścia jest dostrzeżenie, że takie szerokie wycenianie wartości ludzkiego życia to fundamentalny wymóg dobrze pojmowanej sprawiedliwości. Dam przykład, co się dzieje, gdy się o tym zapomina. Swego czasu głośna była sprawa o zadośćuczynienie za śmierć pewnej mieszkanki Nowego Jorku z poważną niepełnosprawnością. Kobieta wymagała nieustannej opieki, pomocy przy podstawowych czynnościach, takich jak kąpiel itp. Mieszkała w domu opieki. Gdy zmarła, jej siostra pozwała placówkę za zaniedbania, których miał się dopuścić personel. Sąd potwierdził, że do zaniedbań doszło, i to właśnie one były przyczyną śmierci niepełnosprawnej kobiety.
Magazyn DGP 10.04.20. / Dziennik Gazeta Prawna
Rozumiem, że suma odszkodowania poszła w miliony?
Wyniosła dokładnie zero dolarów.
Szokujące.
Prawda? Tak dużo mówi się o nierównościach majątkowych, a niewiele o nierównościach w systemie sprawiedliwości. Sąd wyjaśnił, że kobieta ze względu na swoją niepełnosprawność za życia nie zarabiała pieniędzy, a właściwie to była dla społeczeństwa kosztem, bo przecież wymagała opieki. Co więcej, gdy umierała, była w śpiączce. Nie była więc świadoma, że umiera. Z tego powodu tym bardziej odszkodowanie się nie należało. Nowojorski sąd cywilny prędzej przyznałby odszkodowanie za spowodowanie śmierci kury czy krowy właścicielowi zwierzęcia niż kobiecie za śmierć niepełnosprawnej siostry. Z kolei gdy O.J. Simpson przegrał w sądzie cywilnym sprawę o odszkodowanie za zabicie dwóch osób, musiał wypłacić rodzinom ofiar 33,5 mln dol. Życie jednej zostało wycenione na niemal 17 mln dol.! Dlaczego tak wysoko? Bo były z wyższej klasy społecznej. W Nowym Jorku w sprawach cywilnych o odszkodowanie zakłada się, że uniwersalna, wewnętrzna wartość życia wynosi zero, tj. życie ma wartość wyłącznie ekonomiczną – i od tego założenia zaczyna się ich procedowanie. Inny, trochę bardziej podnoszący na duchu przykład to odszkodowania dla ofiar zamachu na World Trade Center z 2001 r. Niedługo po atakach utworzono fundusz kompensacyjny, którego szefem został wybitny prawnik Kenneth Feinberg. Dostał odgórny przykaz, aby określając wysokość zadośćuczynień, stosować konwencjonalne wyliczenia finansowe, zgodnie z filozofią sądów cywilnych. Feinberg uparł się jednak, że należy określić minimalną kwotę rekompensaty. Ustanowiono ją na poziomie 250 tys. dol. Nikt nie dostał mniej, a najwyższe przyznane zadośćuczynienie wyniosło ok. 8 mln dol. To wciąż ponad 30 razy więcej niż najniższe, ale gdyby nie zawczasu określone widełki, różnica byłaby wielokrotnie większa, bo w WTC zginęły zarówno osoby zarabiające niewiele więcej ponad pensję minimalną, jak i ludzie zarabiający rocznie setki tysięcy dolarów.
I owo minimalne zadośćuczynienie było uznaniem tej uniwersalnej wartości życia ludzkiego?
Tak. I akurat w tym przypadku, przynajmniej w USA, mamy pewien postęp. Feinberg nadzorował też wypłacanie rekompensat rodzinom ofiar zamachu w Bostonie z 2013 r. Wszystkie dostały zadośćuczynienia w takiej samej wysokości. Dzisiaj w Stanach Zjednoczonych agencje regulacyjne uznają już pewną bazową wartość życia ludzkiego. Oscyluje ona w okolicy 10 mln dol. za osobę, bez względu na to, kim ona jest.
Dziesięć milionów? Sporo. Kierowanie się wyłącznie rynkową wyceną wartości życia, która bywa niższa, jest sprzeczne z ideą sprawiedliwości? Czy to jest rodzaj „niedoskonałości rynku”?
Raczej niewłaściwego zarządzania nim. W USA skrajne wyceny są odzwierciedleniem specyficznej, opartej na nierównościach struktury społecznej. System prawny powinien to korygować. Ale oczywiście nie twierdzę, że życie zabójcy ma wartość równą życiu laureata Nagrody Nobla z medycyny. Nie jest tak, że ludzkie życia są sobie pod względem wewnętrznej wartości całkowicie równe, bo dochodzą do niej jeszcze doczesne osiągnięcia. Nie ma jednak istnień całkowicie bezwartościowych. Chodzi o to, by nie dopuszczać do sytuacji, w której za potrącenie celebryty przyznaje się odszkodowanie większe niż za potrącenie bezdomnego. Warto pamiętać, że te problemy nie dotyczą wyłącznie kwestii zadośćuczynienia, czyli reakcji na to, co już się stało. W praktyce systemowe podniesienie wartości ludzkiego życia sprawia, że możemy oszczędzić więcej ludzkich istnień. I to jest właśnie ten moment, gdy moje rozważania wychodzą poza Stany Zjednoczone i zaczynają dotyczyć każdego państwa.
Nie rozmawialibyśmy, gdyby kwestie, o których mówimy, dotyczyły wyłącznie USA.
Zgadza się. Wyobraźmy sobie producenta samochodów, który wypuszcza na rynek pojazdy bez zabezpieczenia kosztującego 13 dol. za sztukę, mogącego ocalić 200 istnień ludzkich rocznie.
O tym dyskutował Milton Friedman w słynnej debacie ze studentem idealistą. To wideo ma na YouTubie setki tysięcy wyświetleń.
Tak. Tyle że to nie jest akademickie gdybanie, a przykład z życia. Wtedy chodziło o Forda, ale zagadnienie dotyczy właściwie każdego koncernu samochodowego. Głośny przykład sprzed dekady dotyczył Toyoty, która wypuściła na rynek auta obarczone poważną wadą: przyspieszały w niekontrolowany sposób, powodując wypadki. Zresztą nie tylko koncerny samochodowe mają takie problemy. Mogą mieć je wszyscy producenci, bo nie ma produktów całkowicie bezpiecznych. Wybór pomiędzy kosztem eliminacji usterki a kosztem jej pozostawienia, czyli między bezpieczeństwem a zyskiem, to rodzaj kalkulacji, na który firmy są skazane. Jeżeli więc ludzkie życie wyceniane jest nisko i system prawny na to pozwala, to przedsiębiorstwa mogą kwestie bezpieczeństwa zaniedbywać, bo będą po prostu skłonne ponosić koszty procesów odszkodowawczych, jeśli ktoś zginie w wypadku. Jeśli zaś życie ludzkie będzie wyceniane odpowiednio wyżej, będą zwracać większą uwagę na bezpieczeństwo. Wydarzy się mniej wypadków, mniej ludzi zginie lub poniesie w nich obrażenia.
To przykład ekonomii w służbie sprawiedliwości?
Cóż, to prosty mechanizm. Jeśli w tym równaniu koszty życia są wyższe, wyższe są nakłady przeznaczane na jego ochronę. Warto mieć jednak świadomość, że słynna debata Friedmana miała miejsce dość dawno, we wczesnych latach 70. Gdyby odbywała się dzisiaj, wyglądałaby inaczej.
Jak to?
Ford miałby do czynienia ze światem, który znacznie bardziej niż wtedy ceni ludzkie życie.
Ludzkie życie jest dzisiaj więcej warte niż pół wieku temu?
Tak.
Naprawdę? Przecież ludzi jest coraz więcej – od lat 70. przybyło ich niemal 4 mld. Gdy czegoś jest coraz więcej, powinno być coraz mniej warte, czyż nie?
Nie jestem pewien, czy to właściwa interpretacja tego prawa ekonomicznego (śmiech). Ludzkie życie jest uznawane za coraz cenniejsze, a widać to choćby po tym, ile się w nie inwestuje: w edukację, w zdrowie, w rozwój. Inwestuje się nie tylko w siebie, lecz także w dzieci. To globalne zjawisko, które przypomina trochę podejście do kwestii środowiska. Najpierw, we wczesnej fazie wzrostu gospodarczego, środowisko jest mocniej zanieczyszczone, potem – gdy ludzie się już wzbogacą i zaczynają wykształcać w sobie świadomość ekologiczną – trend ulega zmianie. Skoro ludzie sami zaczęli się bardziej cenić, w ich ślad powinny iść instytucje.
Jak pan ocenia więc reakcję świata na pandemię koronawirusa? Czy to nie dowód, że instytucje właśnie to robią? Nigdy tak stanowczo państwa nie reagowały na pandemię...
Zgodzę się, że ich reakcja jest czymś bez precedensu, ale za wcześnie, by stwierdzić cokolwiek wiążącego na temat jej przyczyn.
Wyższe wycenianie wartości własnego życia to medal, który ma dwie strony. Mamy wielki kryzys związany z koronawirusem i recesją gospodarczą, ale w cieniu tych zdarzeń pozostaje inny kryzys – uchodźczy. Dziś Europejczycy robią wszystko, by chronić się przed chorobą, wcześniej robili wszystko, by przybywało do nich jak najmniej imigrantów, choćby z dotkniętej wojną domową Syrii. Może ceniąc bardziej siebie, cenimy znacznie mniej innych? Imigranci, podobnie jak ta niepełnosprawna kobieta z Nowego Jorku, wyceniani są przez bogatych Europejczyków nawet poniżej zera...
To bardzo szeroka kwestia. Nacjonalistyczne skrzywienie w naszym myśleniu bardzo trudno wyeliminować. Wychowaliśmy się w danym kraju i siłą rzeczy darzymy go i jego mieszkańców silniejszym sentymentem niż obcych. I z punktu widzenia sprawiedliwej wyceny wartości życia to faktycznie jest problem. W 1984 r. doszło do katastrofy w Bhopalu w Indiach. W fabryce firmy Union Carbide doszło do wybuchu, w wyniku którego bezpośrednio zmarło niemal 4 tys. osób, a kolejne tysiące w wyniku powikłań. Rodziny ofiar katastrofy otrzymały odszkodowania w wysokości 60 tys. dol. Indie były w 1984 r. krajem trzeciego świata, dla ludzi Zachodu życie jego mieszkańców nie miało takiej wartości, jaką miałoby teraz, gdy są krajem rozwijającym się. Niemniej nawet gdyby ta katastrofa zdarzyła się dzisiaj, Hindusi nie mogliby liczyć na tak wysokie odszkodowania, jakie wypłacano za wypadki spowodowane przez felerne auta Toyoty. A wypłacano po 20 mln dol. na osobę. Te dysproporcje nie pozostają bez konsekwencji dla codziennego funkcjonowania rynków. Jeśli jesteś biednym krajem, w którym życia się nie ceni, międzynarodowe koncerny przeznaczą na twój rynek bardziej niebezpieczne produkty, bo będą świadome, że nie poniosą w związku z tym istotnych kosztów.
Jeśli ty siebie nie cenisz, inni nie cenią cię także?
Właśnie.
I sugeruje pan, że poszczególne rządy powinny wprowadzać taką bazową wartość życia, by temu zapobiec?
Warto to przemyśleć, a na pewno rozszerzać rozumienie tego, co składa się na wartość ludzkiego życia. We współczesnych badaniach nad systemami opieki zdrowotnej zwraca się już uwagę, że uratowanie jednego pacjenta to nie tylko koszt w postaci wydatków na jego leczenie, lecz także zysk – bo po odzyskaniu zdrowia taka osoba może stać się produktywnym członkiem społeczeństwa, a więzi, które stworzyła, choćby z bliskimi, nie ulegną zerwaniu. Mówi się o zysku społecznym. Takie badania ukazały się m.in. na łamach prestiżowego czasopisma „Lancet” i, co ciekawe, szacuje się w nich, że zysk społeczny jest mniej więcej taki sam bez względu na kraj, o którym mówimy.
A jednak chyba nie sposób – zwłaszcza planując wydatki na ochronę zdrowia – uniknąć kalkulacji, kogo opłaca się leczyć i ratować, a kogo nie. Jedno życie będzie cenione bardziej niż drugie bez względu na „wartość bazową”. To też pokazuje kryzys koronawirusowy.
Niestety, zasoby są skończone i każdy system opieki zdrowotnej ma jakieś mechanizmy ich alokacji, a stosowane metody różnią się od siebie. Można np. skalibrować system na to, by jak najniższym kosztem ratował jak najwięcej istnień ludzkich. Taki model inaczej będzie traktował starego, schorowanego człowieka niż model nastawiony na ocalenie jak największej liczby „oczekiwanych lat życia”, który faworyzuje ludzi młodych. Nie jestem rzecznikiem żadnego konkretnego systemu alokowania zasobów, ale transparentności. Wszyscy powinni wiedzieć, na jakiej podstawie podejmuje się decyzje w kwestii ich życia. Dzięki tej świadomości mogą popierać rozwiązania, które uznają za bliższe ich poczuciu sprawiedliwości.
Nie przecenia pan analitycznych zdolności przeciętnego obywatela?
Nie. Jeśli w sposób przejrzysty i jasny zakomunikuje się mu nawet specjalistyczne kwestie, on je zrozumie. Kluczem jest unikanie branżowego, eksperckiego języka, który często zaciemnia istotę rzeczy. Mam kolegów będących szefami kuchni i gdy opowiadają mi o daniach, które przyrządzają, nie używają swojego slangu, mówią „po ludzku”, wszystko rozumiem. To samo powinni robić politycy, naukowcy, prawnicy, zwłaszcza że są opłacani z pieniędzy podatników. Na szczęście coraz większa grupa ludzi zdaje sobie z tego sprawę. Zwłaszcza naukowcy uczą się szybko, jak przystępnie prezentować wiedzę.
I ta przejrzystość, o której pan mówi, ma praktyczne przełożenie na rozwiązania polityczne? Są na to dowody?
Tak, jeśli społeczeństwo obywatelskie jest aktywne. Przykładowo w czasach prezydentury George’a Busha Juniora amerykańska Agencja Ochrony Środowiska opracowała raport, w którym używano podwójnej miary wartości ludzkiego życia. W skrócie: osoby starsze „wyceniano” niżej niż resztę. Ten raport miał być podstawą do projektowania konkretnych polityk środowiskowych. Opinia publiczna się o tym dowiedziała i wywarła olbrzymią presję na zmianę tych zapisów. W efekcie je usunięto.