Braki kadrowe i sprzeczne instrukcje powodują, że koronawirus paraliżuje pracę szpitali.
Przy relatywnie niedużej liczbie chorych ogółem, 17 proc. zakażonych to pracownicy medyczni. Brak sprawnego zarządzania kryzysowego może spowodować, że szybciej potkniemy się o własne nogi niż przez COVID-19.
Wydaje się, że po kilku tygodniach epidemii w Polsce procedury na wypadek zakażenia w szpitalu powinny być już gotowe. Jak wynika z analizy DGP, co placówka to inna regulacja. Gdy w warszawskim Szpitalu Bródnowskim u jednego z lekarzy stwierdzono COVID, cały personel medyczny z oddziału, na którym pracował, opuścił placówkę, przechodząc na kwarantannę domową. Pacjenci zostali. Do ich opieki oddelegowano personel z innych oddziałów. Byli w maseczkach i rękawiczkach, ale wirusa i tak wyryto na 7 z 15 oddziałów.
W szpitalu w Tarnowskich Górach, kiedy wykryto koronawirusa u jednego z pacjentów, niemal natychmiast zamknięto cały oddział razem z personelem medycznym, który w tym dniu się tam znajdował. O jedzenie dla pracowników prezes placówki apelował na Facebooku. Akurat ta procedura wzbudza kontrowersje. Bo istnieje wysokie ryzyko, że zamknięci pracownicy mogą zachorować. Znika jednak problem braku kadry.
W warszawskim pogotowiu pracownicy karetki, którzy wieźli pacjenta z podejrzeniem zakażenia wirusem, musieli spędzić kilkanaście godzin w… karetce. Do czasu uzyskania wyników. Nikt wcześniej nie przewidział, że należy wydzielić miejsca, w których będzie można odesłać ludzi na kwarantannę. Powstały dopiero po tym wydarzeniu. Pod koniec tygodnia w toruńskiej placówce po przyjęciu pacjentki, u której wykryto chorobę, oddział zamknięto, a pacjentów przewieziono do szpitala zakaźnego w Grudziądzu. Zdaniem jednego z lekarzy nie wykonano testów na czas i pozwolono nieświadomym lekarzom roznosić wirusa po szpitalu. Dyrekcja uważa, że zachowała się właściwie.
Teoretycznie każdy szpital powinien mieć w biurku plan postępowania, co robić w przypadku pojawienia się ogniska choroby zakaźnej. – Oczywiście te procedury są różne, bo dopasowane do infrastruktury szpitala i zakresu jego działalności. Powinny być zawsze, na bieżąco aktualizowane. Także po tym, jak pojawił się koronawirus – wyjaśnia Tomasz Augustyniak, pomorski państwowy wojewódzki inspektor sanitarny, dyrektor WSSE w Gdańsku.
To teoria, bo w praktyce wiele szpitali od dawna nie spełnia norm sanitarnych. Zgodnie z przepisami powinny zostać zamknięte. Od lat przymyka się jednak na to oko. W marcu ubiegłego roku pisaliśmy, że brak norm utrudnia walkę z zakażeniami. Zbyt wąskie korytarze, w których mogą zakleszczyć się nosze, brak węzłów sanitarnych i wentylacji czy dostępu do ciepłej i zimnej wody, a także zbyt duża liczba osób w salach – to tylko niektóre z błędów wykrytych w szpitalach przez sanepid.
Przeciętny wiek placówki to 50–60 lat. Jak wynika z wyliczeń Federacji Szpitali, potrzeba byłoby nawet 30 mld zł, żeby poprawić sytuację.
Inny problem to brak kadry. W Szpitalu Bródnowskim, jak mówi w rozmowie z DGP dyrekcja placówki, z tego powodu wielu pracowników, oprócz tego, że pracuje w kilku szpitalach jednocześnie, jest zatrudnionych na kilku oddziałach. A obecnie z 900 pracowników medycznych, 400 nie ma w pracy. Są albo na kwarantannie, albo na zwolnieniach na opiekę nad dziećmi.
Dlaczego nie zostawiono, jak w Tarnowskich Górach, lekarzy z pacjentami? Szpital otrzymał z Izby Lekarskiej pismo, z którego wynika, że absolutnie nie wolno izolować zdrowych pracowników z chorymi. I narażać ich na chorobę. To wręcz karalne, bo narażamy zdrowie personelu. Poza tym i tak nie ma warunków, żeby odizolować 70 osób na takim oddziale.
Dlaczego nie odesłano pacjentów, którzy ze względu na kontakt z lekarzem, u którego zdiagnozowano COVID-19, mieli podejrzenie choroby, do szpitala jednoimiennego? Bo ten poinformował, że przyjmuje tylko chorych z potwierdzonym wynikiem. I tu pojawia się jedna z wielu sprzeczności, bo ministerstwo przekonuje, że powinien przyjmować również tych z podejrzeniem, tak aby nie przebywali w innych placówkach. I umieszczać ich w izolatce do czasu wyniku testów. Tu koło się zamyka – brakuje miejsc.
Z testami podobnie: każda placówka radziła sobie, jak mogła. Były szpitale, które mają laboratoria i same testują swoich pracowników. Jednak większość nie ma takich możliwości. W sobotę NFZ ogłosił, że będzie finansował testy dla całego personelu medycznego i pacjentów. Posypały się głosy, że to o kilka tygodni za późno. – Tak powinno być od pierwszego dnia. A nie było. Brakowało testów, laboratoriów, które mogłyby je wykonać, dlatego kazano się skupić na sprawdzaniu osób wyłącznie z typowymi objawami. Teraz ponosimy tego konsekwencje. W tym tę, że ponad 460 osób z personelu medycznego jest zakażonych – mówi jeden z pracowników sanepidu.
Jest jeszcze jeden problem. Teoretycznie procedura wygląda tak, że w momencie pojawienia się przypadku dyrektor placówki ustala sposób działania z sanepidem. I to stacja powinna przejąć kontrolę. Do jej podstawowych zadań należy odizolowanie chorych i osób, które mają podejrzenie choroby. – U nas dyrekcja skierowała osoby na kwarantannę, sanepid nie skontaktował się z większością z nich – mówi jeden z lekarzy. Kiedy dyrekcja zadzwoniła do sanepidu, pani popłakała się, mówiąc, że nie dają rady.
Jest mnóstwo przykładów, kiedy sanepid dawał sprzeczne wytyczne – czy np. osoba, która mieszka z kimś na kwarantannie, powinna też być nią objęta czy nie.
– Łatwo wszystko przerzucić na sanepid, który od lat był niedofinansowany. Traciliśmy najlepszych pracowników. Teraz większość jest na zwolnieniach opiekuńczych, a ci, co zostali, mają za zadanie robić wszystko. Nawet infolinia, która powstała w NFZ, informuje, że trzeba zadzwonić do sanepidu – mówi jeden z pracowników. A dzwonią nie tylko chorzy i przerażone osoby w depresji, ale i zdezorientowani lekarze, pielęgniarki czy załogi karetek, bo nie wiedzą, jakie są procedury i co robić.
Pojawiają się także zarzuty, że winni są sami lekarze, którzy nie przestrzegają procedur – nie stosują np. środków ochronnych. Mówił o tym m.in. wiceminister zdrowia Waldemar Kraska. W sobotę w reakcji na te słowa Naczelna Izba Lekarska wystosowała do premiera apel, żeby odwołać wiceministra. Bo takie stwierdzenia obrażają lekarzy, ale także sugerują, że mogą zakażać swoich pacjentów. Tymczasem – zdaniem NRL – głównym problemem jest brak dostępu do sprzętu ochronnego.
O brakach sprzętu, w tym maseczek, wiadomo od dawna. I jak już pisaliśmy w DGP, jednym z powodów są zbyt małe zapasy w Agencji Rezerw Materiałowych, która miała gromadzić taki sprzęt na wypadek m.in. epidemii. A także zbyt późna reakcja rządu w organizacji zakupów.