My siedzimy w domach i komentujemy działania władzy na Facebooku. Oni działają, choć nie wszyscy są przygotowani do walki z koronawirusem.
Epidemia nadciągnęła niczym front atmosferyczny: niby można się spodziewać, że kiedyś nadejdzie, ale nikt nie bierze tego na poważnie. Cały świat śledził doniesienia z Wuhan, ale z jakiegoś powodu wypierał, że tragedia, która tam się właśnie działa, może zakazić nasze syte, spokojne życie tutaj. Nagle z ciekawostki („Ci Azjaci mają dziwne gusty kulinarne”) koronawirus zmienił się w realne zagrożenie dla naszej egzystencji. I kiedy my, cywile, komentujemy w mediach społecznościowych to, co naszym zdaniem powinny zrobić władze, na bój z patogenem wyruszyły zastępy ludzi. Ci, którzy wypowiadają się w tym tekście, wolą nie być rozpoznani. Niekoniecznie ze skromności – obawiają się, że mogą stracić pracę, jeśli powiedzą, że np. brakuje rękawiczek.

Jakby nie było innych chorób

– Co ciekawe, od czasu ogłoszenia stanu epidemii wezwań do pacjentów jest mniej niż przedtem – ocenia Michał, ratownik medyczny, administrator jednej ze stron branżowych. Jednym z powodów jest to, że ludzie są już świadomi, iż nie powinni nadużywać numerów ratunkowych. O wiele rzadziej zdarzają się wezwania do bólu ucha czy wrośniętego paznokcia.
Ale może też – co zauważa Anna, ratowniczka medyczna z Dolnego Śląska – ludzie zaczęli się obawiać takich jak ona, bo ma do czynienia z różnymi osobami i niechcący może rozwlec wirusa. Opowiada, jak szef jej męża budowlańca odsunął się od niego na bezpieczną odległość, kiedy się dowiedział, jaki jest jej zawód. Ostatnio, gdy jej zespół pojechał na wezwanie do zakładu pracy, na widok ich kamizelek ludzie odeszli dalej i zakryli twarze rękami. W sumie rozsądnie, ale oni poczuli się dziwnie.
Zdarzają się też zachowania skrajnie nieodpowiedzialne. – Obecnie dyspozytorzy bardzo skrupulatnie przeprowadzają wywiad, zadają pytania o możliwości zakażenia patogenem, dopytują, czy pacjent nie spotykał się z kimś, kto potem wylądował na kwarantannie, czy w ostatnim czasie nie wrócił z zagranicy itp. Wszystko po to, aby uniknąć wysłania nieprzygotowanego zespołu w miejsce, w którym nie powinien się znaleźć – opowiada Michał. Nie zawsze się udaje, bo ludzie kłamią.
Było na przykład tak. Wezwanie do pacjenta z ostrą niewydolnością oddechową, czyli dusznościami. Z wywiadu wynika, że można wyeliminować koronawirusa – człowiek nigdzie nie wyjeżdżał, z nikim się nie spotykał, zero niebezpieczeństwa. Trzech ratowników pojechało więc do chorego w standardowym trybie, nie stosując żadnych ekstrazabezpieczeń. Na miejscu jeszcze raz przeprowadzili wywiad pod kątem ryzyka zakażenia. Na wszystkie pytania padały negatywne odpowiedzi. Rodzina pacjenta je potwierdzała. Chory się dusił, więc zdecydowali, że trzeba go zawieźć na szpitalny oddział ratunkowy. Kiedy już trafił na SOR, wszedł jeden z członków rodziny, aby oznajmić, że postanowił jednak powiedzieć prawdę, bo wcześniej wszyscy kłamali. Chory miał kontakt z osobami zakażonymi SARS-CoV-2. I wrócił z Włoch, gdzie pracował.
– Trzy osoby z karetki do kwarantanny, wóz do dezynfekcji. SOR zamknięty na jakiś czas, na kwarantannę poszli wszyscy medycy i pacjenci, którzy się zetknęli z tym chorym – irytuje się Michał.
Co powoduje ludźmi, kiedy okłamują ratowników (policjantów, strażaków), narażając ich życie i zdrowie? Podłość? Głupota? Michał uważa, że to coś innego: strach i brak wiedzy. – Ludzie się boją, że jeśli się przyznają, to nie udzielimy im pomocy – domyśla się. A przecież i tak by pojechali, tylko by się zabezpieczyli, pozakładali kombinezony, gogle, maski. I po wizycie u takiego pacjenta, po odwiezieniu go do wydzielonego szpitala zakaźnego, mogliby nadal ratować innych.
– Bo teraz koronawirus to główny temat, ale ludzie chorują i umierają także z innych powodów. Wciąż są zawały serca, udary, stany hipoglikemii – tłumaczy ratownik. I wylicza, że w Polsce jest 1581 zespołów ratownictwa medycznego. W zależności od regionu jeden wóz z obsadą przypada na 25–35 tys. mieszkańców. Wyłączenie jednego zespołu powoduje, że tyle właśnie osób może nie uzyskać pomocy, kiedy będzie tego potrzebować.
Inna sprawa, że pracownicy medyczni czekają grzecznie przez kilka dni na wynik testów w kolejce razem ze wszystkimi. A powinni być traktowani priorytetowo, żeby móc jak najszybciej wrócić do chorych. Dlaczego tak się nie dzieje? – Bałagan, chaos, nikt tego nie jest w stanie ogarnąć, choć wszyscy naprawdę stają na wysokości zadania. A będzie jeszcze gorzej wraz z narastaniem pandemii – komentuje osoba z otoczenia epidemicznych decydentów.
Michał, jak wszyscy, którzy mają lub mogą mieć kontakt z osobą zakażoną, niepokoi się dostępnością środków ochrony osobistej. Bez nich przecież nie pojadą do pacjenta, bo to by była głupota: chory ratownik nie uratuje nikogo.
Podobne dylematy przeżywa Anna. Zauważa jeszcze jedno: przynajmniej u niej w stacji kombinezony są w jednym rozmiarze, więc tak naprawdę prawie na nikogo nie pasują. – Mam dwóch kolegów słusznego wzrostu i postury, ponad 190 cm wzrostu, na nich one po prostu trzaskają – mówi. Ona sama jest niewysoka, więc choć „ubranko” jest dla niej za obszerne, to tragedii nie ma. – Ale proszę mi wierzyć, że resuscytacja pacjenta, kiedy ma się na sobie taki kombinezon, usta zasłonięte maską i gogle na oczach, to wyzwanie rzędu level hard. Człowiek się poci, szkiełka zachodzą mgłą, zaczyna brakować tchu – opisuje.
Zmieniło się jeszcze coś: ludzie nagle stali się tacy… fajni. – Jest taka dziewczyna, wolontariuszka, jeździ po placówkach medycznych i zbiera zamówienia. Dopytuje: co byście dzisiaj zjedli, może sushi, może dobra pizza? – opowiada Anna i śmieje się, że pewnie przybędzie jej ciała. Czuje się jak w 1997 r., podczas wielkiej powodzi, kiedy zapanowała solidarność, łączyło nas poczucie wspólnoty w obliczu tragedii. Potem to znikło, przychodziły i odchodziły kolejne rządy, każdy wiele obiecywał, mało robił, a ratownicy realnie coraz mniej zarabiali, bo nie potrafili nawet porządnie protestować.
– Teraz koledzy, którzy jeżdżą „koronkami” (karetki przeznaczone do przewozu osób z SARS-CoV-2 lub podejrzeniem zakażenia – red.) dostali 50-proc. dodatek godzinowy. – Na Dolnym Śląsku są tylko cztery takie załogi, nie dadzą rady wszystkiego obskoczyć, dlatego my, zwyczajne załogi, także jeździmy do podejrzeń, ale bez dodatkowej kasy. Potem się czeka przed szpitalem po trzy godziny, zanim się odstawi pacjenta – opowiada.
Jak wszyscy boi się, co będzie, kiedy liczba osób zakażonych będzie rosła. No i oczywiście o siebie, o małe dziecko, męża, najbliższych. – Boję się wychodzić do pracy, boję się z niej wracać – zwierza się. I przyznaje, że ma już lekką paranoję. Kiedy wchodzi do domu, mąż (teraz w roli opiekuna) i dziecko mają zakaz zbliżania. Ona przebiega przez przedpokój, wpada do łazienki, ciuchy lądują w pralce, a ona pod prysznicem. Dopiero po tych procedurach wychodzi i się wita. – Rozmawiałam z koleżanką, mówię jej: budzę się rano i wydaje mi się, że miałam straszny sen, że na świecie jest epidemia, dopiero po chwili dochodzi do mnie, że to prawda, a nie nocny koszmar. A koleżanka na to: ty też? – opowiada.
Wielu jej kolegów ze środowiska medycznego jedzie na antydepresantach, ale jakoś jedzie. Wcześniej się odgrażali, że mają to w d…, pójdą na L4 albo opiekę nad dzieckiem. Ona też tak mówiła. Ostatecznie wszyscy zostali. – Ktoś musi to robić.
Anna tego nie mówi, ale jest jeszcze jeden aspekt tej gotowości do pracy: wielu ratowników jest na jednoosobowej działalności. Jak przestaną pracować, nie dostaną kasy. Muszą być dzielni.
Ratowniczka chce jednego: żeby nie brakło środków ochrony osobistej. I żeby jak najmniej było koronapanikarzy, którzy dzwonią, że złapali wirusa, a to po prostu zaburzenia natury psychicznej. Jej stacja otrzymała ofertę od psychologów, że na zasadzie wolontariatu będą udzielać im wparcia. Zamierza skorzystać.

Policja, dzień dobry

Anna uważa jednak, że gorzej mają policjanci. Zero ochrony. Była niedawno na dołku, wezwali pogotowie do zatrzymanego, i przecierała oczy ze zdumienia: jedyne, co zaproponowano funkcjonariuszom, to płyn dezynfekcyjny, który ci przelewali sobie z dużego baniaka do butelek po wodzie mineralnej. Ratownicy to przynajmniej prestiż zyskali, a nie zauważyła, aby społeczeństwo nagle pokochało gliniarzy.
– A właśnie, że zmieniło się nastawienie – prostuje Jan, 14 lat w służbie, jednostka liniowa, czyli komisariat. Wcześniej, jak ktoś wrzucił do sieci zdjęcie policjanta w mundurze jedzącego kebab, to była afera na całą Polskę, że jak on tak może na służbie z pieniędzy podatników opłacanej i takie tam. Teraz nagle stało się modne karmienie funkcjonariuszy, np. na stacjach benzynowych mogą nabyć posiłek za symbolicznego złotego. Na swoim profilu na FB „Psy dają głos” (22 tys. fanów) zamieścił wpis o sprawie Władysława Frasyniuka oskarżonego o napaść na policjantów (na początku marca sąd prawomocnie ją umorzył z uwagi na znikomą szkodliwość społeczną czynu). Dziś mówi, że kiedy usłyszał o tym postanowieniu, przeżył szok. I być może „korona” spadła na społeczeństwo, żeby się opamiętało i zrozumiało, że potrzebuje tych, którzy je chronią.
Strach przed zakażeniem? Policjanci zawsze mieli tysiąc okazji, by coś złapać, bo na co dzień mają do czynienia z osobami, które mogą im coś „sprzedać”. – Nie wiem, czy ten koronawirus jest bardziej niebezpieczny, czy to, że podczas interwencji typ zakażony żółtaczką typu C napluje ci w oko. Albo jak cię pogryzie narkoman z HIV – zastanawia się i mówi, że policjanci mają doświadczenie w unikaniu zagrożeń. A że brakuje środków ochrony osobistej? Ano brakuje. Na całym świecie zabrakło, bo nikt nie przewidział, że choroba tak się rozszerzy, więc nikt się na nią nie przygotował. Trzeba sobie radzić z tym, co jest.
Jest za to mniej zdarzeń, którymi na co dzień muszą się zajmować funkcjonariusze. Ludzie siedzą w domach, mniejszy ruch na drogach, a więc mniej wypadków i kolizji. Sprawy zaczęte trzeba jednak prowadzić, a jest ich mnóstwo – u nich przypada po 100 postępowań na mundurowego – choć jeśli można przesunąć jakieś czynności, np. przesłuchanie świadka, to się to robi. – Pracy policyjnej nie da się wykonywać zdalnie – śmieje się Jan.
Mniej osób przychodzi, żeby zgłosić jakiś wydumany problem. Jeśli już, to w komisariacie pojawiają się osoby naprawdę zdeterminowane, które mają ku temu dobry powód. Teraz do ich normalnych obowiązków doszedł jeszcze ten, że chodzą i sprawdzają, czy ludzie przestrzegają kwarantanny. Przyjęli i to. A na swoim fanpage’u pisze: „Marzy mi się jedynie, byś już po wszystkim, gdy wszystko wróci do normalności i gdy któregoś dnia zobaczysz napis na murze o treści CHWDP, rozszyfrował go jako Chwała Wam Dzielni Policjanci. Ty będziesz szedł spokojnie po bułki, a my wciąż będziemy pełnili służbę, nawet z narażeniem życia”.
Zbigniew – policjant i ratownik jednocześnie, z Wielkopolski (20 lat w służbie) – podziela marzenie Jana. Przyznaje: faktycznie, społeczeństwo w swojej masie stało się dużo bardziej zdyscyplinowane, jednak nie wszyscy, co widać, zwłaszcza kiedy się sprawdza, jak ludzie przestrzegają kwarantanny. Taki przykład: w mieszkaniu ma przebywać pięć osób, funkcjonariusz prosi przez telefon, aby wszyscy podeszli do okna i się pokazali. W oknie pojawia się troje. A gdzie reszta? Wyskoczyli na zakupy do sklepu, tak na szybko, panie władzo, żadne ryzyko, wrócą za chwilę. – Zero wyobraźni, zero odpowiedzialności – komentuje Dariusz. I opowiada dalej: policjanci są narażeni na bioryzyko także podczas rutynowych interwencji, np. domowych. Awantura w domu, przyjeżdża patrol, a tu się okazuje, że w mieszkaniu osoba podejrzana o zakażenie. Następna historia: pani z sąsiedniego miasta, gdzie po powrocie z zagranicy została skierowana na zbiorową kwarantannę, uciekła z niej, bo nie odpowiadało jej jedzenie, jakie tam serwowano. Przyjechała do miejscowości Dariusza, gdzie miała rodzinę, ale jej nie wpuścili, więc pani pomaszerowała na komendę i zażądała, aby jej wskazać miejsce, gdzie mogłaby się odizolować.
Z tym sprawdzaniem dyscypliny kwarantannowiczów jest jeszcze tak, że ludzie mają straszne fochy. Dzwoni się do nich, a oni robią łaskę, że w ogóle odbiorą, że raczą rozmawiać. Zadaje się ludziom rutynowe pytania: o samopoczucie, czy nie mają gorączki, czy nie pojawił się kaszel lub duszności, ale także zagaduje, czy czegoś im nie trzeba, może zakupy zrobić? Jego szczególnie zirytowała pewna pani doktor, która ofuknęła go, że niepotrzebnie pyta, bo sobie radzi, a jeśli miałaby jakieś podejrzane objawy, to sama potrafi siebie zdiagnozować, bo jest fachowcem. Ale są także miłe chwile. Objeżdżał „młode” osiedle, gdzie większość mieszkańców to małżeństwa z małymi dziećmi. W jednym z domów kobieta, matka dwóch maluchów, poprosiła go, żeby zatrzymał się jeszcze przez chwilę, bo chce mu pokazać laurkę, jaką zrobiła dla niego jej córka. – Poczułem się jak laureat Orderu Uśmiechu – Dariuszowi załamuje się głos. To fajne chwile, kiedy człowiek czuje, że jest potrzebny. I że ktoś to docenia.

Na granicy

– Prawdę mówiąc, czuję się niczym spuszczona ze smyczy – przyznaje porucznik Marta, funkcjonariuszka Straży Granicznej, która służy na przejściu granicznym w woj. lubuskim. Przed zarazą jej praca była bardziej urzędnicza – sprawdzało się legalność zatrudnienia, wydawało decyzje o opuszczeniu Polski przez nielegalów, wyszukiwało firmy słupy, które drukowały oświadczenia, że zatrudnią cudzoziemców. W miarę spokojna robota. Ale już w styczniu, kiedy wiadomości o epidemii w Chinach zaczęły dominować internetowe portale informacyjne, instynkt jej podpowiadał, że także u nas może być grubo. I nie myliła się. Dzień po tym, jak zamknięto polskie granice, to był poniedziałek, miała służbę. Przyjechała na punkt i zobaczyła sznur samochodów, nie do ogarnięcia. Rodacy chcieli wrócić do domu. A tu korek na długie godziny. Frustracja, złość. Byłoby szybciej, gdyby ludzie przygotowali się do akcji „Powrót do ojczyzny”, poczytali informacje, które były dostępne w sieci, albo przynajmniej dostosowali się do poleceń, które im wydawali funkcjonariusze policji czy strażacy. Dostawali ankiety lokalizacyjne, jednorazowy długopis i prośbę, aby wypełnić: skąd jadą, gdzie się zatrzymają. Służby pomocnicze mierzyły temperaturę pasażerów (tych z gorączką odstawiali na bok, aby jeszcze kilka razy sprawdzić, czy to choroba, czy zwyczajne przegrzanie). Ale z emocji ludzie się gubili. Dopiero przy kontroli dokumentów wypełniali ankiety. Co gorsza, wielu kłamało, aby uniknąć kwarantanny. Wpisywali zmienione nazwiska – np. Kowalczyk zamiast Kowalskiego, specjalnie mylili PESEL. – Weryfikowanie danych wydłużało czas kontroli – ocenia Marta. I przyznaje, że służba w ostatnich dniach jest bardzo intensywna, zwłaszcza że została poszerzona o zielone granice, którymi od czasu wejścia Polski do strefy Schengen nikt się specjalnie nie przejmował. W jej przypadku to 70 km z kawałkiem. Na szczęście współpracuje z nimi wojsko.

Taktycy ochotnicy

Wszyscy się martwią. Radek jest byłym strażakiem Państwowej Straży Pożarnej, teraz w stanie spoczynku, za to aktywny jest w Ochotniczej Straży Pożarnej. Zaangażował się, to wielki ruch, niedoceniany, setki tysięcy ludzi. Jest fachowcem, przeszedł kilkanaście szkoleń unijnych, zdobył certyfikaty, pomagał zażegnywać kryzysy w różnych rejonach świata, od Afryki po Bałkany. Teraz się zebrali w gronie ludzi z OSP i myślą, jak ta zaraza może się rozprzestrzeniać i co można z nią zrobić. I wymyślili, że jeśli będą nawet ostre ograniczenia w transporcie, to czerwonych wozów bojowych nikt nie zatrzyma. Będą mogli przekazywać dary od dobrych ludzi tam, gdzie są potrzebne. Ich podstrona na FB ma ponad 40 tys. fanów. Budują struktury na jutro, pojutrze, dzielą się informacjami i sposobami działania. Bo może się zdarzyć, że Polska stanie. A wtedy strażacy ochotnicy będą gotowi. Już teraz mają przygotowane szablony, np. plakatów, które można zapełnić swoją treścią, wydrukować i powiesić na wsi. Zbiórka darów tu, o godzinie, proszę zostawić.
Mają wszystko zaplanowane: jeśli w danej gminie jest pięć jednostek OSP, to dwie będą się angażowały w pomoc humanitarną, a trzy zostaną przeznaczone do gaszenia pożarów. Ale bez wsparcia ludzi to się nie uda. Radek opowiada o akcji gaśniczej: wezwanie do palącej się sadzy w piecu, a więc nic poważnego. Strażacy przyjechali na miejsce, a tam gospodyni krzyczy, że cały dom w kwarantannie. – Zachowali się megaodpowiedzialnie, sami odeszli, odgrodzili się, żeby nie zakazić żadnego strażaka. Jesteśmy im wdzięczni – opowiada Radek. – Bardzo.
Magazyn DGP 27 marca 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Jego zdaniem lekcja, którą właśnie przechodzimy, może wyjść nam wszystkim na dobre. W krajach Afryki, gdzie woda nie leje się z kurka w ścianie, wszyscy ciągle myją ręce. – Cywilizacja zachodnia zatraciła to, co decyduje o przetrwaniu, zgubiła swój instynkt – mówi Radek. Ale to złe zdanie mu nie przeszkadza, żeby tworzyć struktury, pisać scenariusze na przyszłość.
To poczucie, że jest się potrzebnym, daje siłę tysiącom ludzi, którzy narażają zdrowie i życie – swoje i rodzin. Takich rozmów przeprowadziłam dziesiątki. Z mężczyzną, który jest ratownikiem i żołnierzem Wojsk Ochrony Terytorialnej. Cieszył się, że ludzie się do niego uśmiechali, choć stali w długiej kolejce do odprawy na lotnisku w Modlinie, zanim je zamknięto dla ruchu. Z ochroniarzem z dworca w stolicy (jest mu przyjemnie, kiedy pasażerowie zamiast robić awanturę, karnie przesuwają się w kolejce, aby zachować bezpieczną odległość). Z funkcjonariuszem Służby Więziennej, którego głównym zmartwieniem jest teraz to, aby obniżyć poczucie frustracji osadzonych pozbawionych odwiedzin, przepustek, odciętych od informacji. Z kobietą, która pomaga bezdomnym, a teraz jest jej jeszcze trudniej, bo wszystkiego brakuje, ale dzięki ludzkiej solidarności i współpracy jakoś dają radę. Z lekarką pulmonologiem, która musiała przejąć obowiązki pielęgniarek i salowych, bo trzeba oszczędzać kombinezony. Mam nadzieję, że następne teksty będą właśnie o nich.
W Afryce, gdzie woda nie leje się z kurka w ścianie, wszyscy ciągle myją ręce. Cywilizacja zachodnia zatraciła to, co decyduje o przetrwaniu, zgubiła swój instynkt – mówi Radek