Włosi popełnili błędy. Nie wolno nam ich powtórzyć – mówi prof. Piotr Ponikowski, rektor Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu, specjalista chorób wewnętrznych i kardiologii.
Jako pierwszy odwołał pan zajęcia na uczelni. Ma to sens?
Głęboki.
Aż tak?
Myśmy się nad tym zastanawiali od zeszłego tygodnia. Jestem w stałym kontakcie z kolegami z Włoch. I oni mi powiedzieli: „Zrobiliśmy błąd, uczcie się na naszych błędach i ich nie powtarzajcie. My zlekceważyliśmy pierwsze sygnały”.
W kontakcie z wykładowcami?
Nie, z lekarzami, którzy bezpośrednio zajmują się chorymi z koronawirusem. Ci mówią bardzo jasno: „Działajcie, dopóki możecie, bo my wprowadziliśmy obostrzenia za późno”. Oni stykają się z efektami takich zaniedbań na co dzień: we Włoszech narasta stan krytyczny, codziennie już umiera koło setki osób.
Nie są przygotowani?
Na tym polega problem: nie są gorzej przygotowani niż inne państwa. System, który działał całkiem sprawnie, przy takiej sytuacji staje się słabo wydolny. Północne Włochy – Lombardia, Mediolan, Bergamo – to ośrodki uniwersyteckie, bardzo dobrze rozwinięte, zaawansowane cywilizacyjnie i technologicznie. Wiem, co mówię, bo od lat ściśle współpracujemy z kolegami z Włoch. I mimo to – jak się okazuje – mają zbyt wielu chorych w bardzo poważnym stanie. Takich, którzy wymagają stałej hospitalizacji czy też intensywnego wspomagania, choćby przy oddychaniu. Pierwszy taki sygnał otrzymałem z Włoch dwa tygodnie temu, kiedy usłyszałem, w jak ciężkim stanie są chorzy i jakiej opieki wymagają. I oni mi mówili, żeby ograniczyć do minimum duże spotkania, podczas których styka się wiele osób. Dotyczy to zarówno wykładów dla kilkuset osób, jak i ćwiczeń dla kilkudziesięciu, podczas których wszyscy siedzą blisko siebie.
W jaki sposób może pomóc ich odwołanie?
Przede wszystkim chodzi o liczbę chorych. To, co mówiłem o systemie służby zdrowia: nikt nie jest gotowy na taką liczbę pacjentów, którzy trafiają do szpitali. Mówiąc najprościej, nie mamy tylu łóżek i lekarzy, a jeden chory zaraża dwóch, trzech kolejnych. Dlatego każde duże skupisko to zwiększanie ryzyka. Szczególnie, że młode osoby przechodzą chorobę o wiele łagodniej i nawet mogą nie wiedzieć, że roznoszą wirus. Wykładowcy czy nauczyciele to często osoby starsze, dla których choroba stanowi ogromne zagrożenie. U mnie na uczelni jest jeszcze jeden element: mamy wielu studentów z Niemiec czy Anglii, którzy na weekendy jadą do domu, a potem wracają do Polski. Dlatego sztab kryzysowy u mnie na uczelni podjął taką decyzję.
Teraz jest decyzja centralna: do 25 marca szkoły i uczelnie mają być zamknięte.
I słusznie. Trzeba działać prewencyjnie. Nie chodzi o sianie paniki, tylko analizowanie danych i faktów.
A co z edukacją?
To nie jest teraz najważniejsze, ale na pewno będziemy organizować różnego rodzaju e-learning, czyli nauczanie zdalne. Uczelnie są na to przygotowane, bo zazwyczaj mają już w ofercie tego rodzaju rozwiązania. W szkołach pewnie będzie to trudniejsze, ale bezpieczeństwo jest teraz ważniejsze. To minimalizowanie ryzyka. Jeszcze w poniedziałek, przed spotkaniem z rektorami innych uczelni, zadzwoniłem do trzech kardiologów z Włoch. I zapytałem, co oni o tym sądzą. Byli jednomyślni, że należy wprowadzić wszystkie działania, które pomogą w ograniczaniu przekazywania wirusa.
Czy spotkania towarzyskie są dopuszczalne? Odwiedzanie dziadków?
Na pewno trzeba zmienić przyzwyczajenia. Włosi zaniedbali to, bo w trakcie wolnego czy kwarantanny nie rezygnowali ze spotkań towarzyskich. Należy jak najbardziej ograniczyć duże spotkania.