Scenarzysta filmu „Bogowie” wkłada młodemu Zbigniewowi Relidze w usta następujące zdanie: „Z samymi łóżkami możemy burdel zrobić, a nie klinikę kardiochirurgiczną”. Z naszej perspektywy słowa te brzmią wyjątkowo ponuro, bo głównemu bohaterowi chodziło o dobry sprzęt, którego dzisiaj w szpitalach jest w bród. Niebawem na niewiele jednak się zda, bo nie będzie komu za jego pomocą leczyć pacjentów.
Od kiedy pamiętam, nasza służba zdrowia znajduje się w stanie przed zawałowym, ale to brak lekarzy doprowadzi ją na OIOM. Stamtąd już tylko krok na oddział opieki paliatywnej. Coś trzeba wymyślić.
Leczyć nie ma komu również w Wielkiej Brytanii, gdzie jednym z czynników przyczyniających się do braku specjalistów są wyjazdy za granicę. W związku z tym w 2016 r. ówczesny minister zdrowia Jeremy Hunt zaproponował, żeby świeżo upieczeni lekarze, jeśli chcieliby od razu po ukończeniu studiów medycznych nad Tamizą pojechać pracować za granicę, musieliby najpierw zwrócić skarbowi Jej Królewskiej Mości koszty swojej edukacji. W wysokości ok. 220 tys. funtów, czyli 1,1 mln zł.
Pomysł ministra nie został przyjęty z entuzjazmem (dość powiedzieć, że go nie wprowadzono), ale Hunt nie był najbardziej radykalny. Jeszcze dalej szedł jego partyjny kolega Tom Tugend hat. Sugerował wręcz wprowadzenie kilkuletniego zakazu pracy za granicą dla lekarzy wykształconych w kraju. Tłumaczył, że nie jest to nic wyjątkowego, bo reguły takie obowiązują w brytyjskiej armii. Przykładem chociażby piloci myśliwców, którzy są zobligowani po otrzymaniu przeszkolenia odsłużyć 12 lat.
Nad Tamizą lekarze w mundurach z kolei odpracowują na rzecz państwa sześć lat. „Tymczasem cywile, których wykształcenie kosztuje tyle samo co wojskowych, po ukończeniu studiów od razu mogą polecieć za pracą do Australii. To nie jest w porządku” – pisał pod koniec 2015 r. Tugendhat. W Polsce o podobnych rozwiązaniach swego czasu mówił Jarosław Gowin.
Wprowadzenie odpłatności za studia na wypadek wyjazdu za granicę lub wręcz nakaz pracy w kraju nad Wisłą kojarzą się jak najgorzej – rodem z epoki przedstawionej w „Bogach”. Mamy tutaj do czynienia z konfliktem wartości, które wydają się równorzędne: z jednej strony swoboda przepływu osób i prawo ludzi do decydowania o własnym losie. Z drugiej – obowiązki państwa wobec obywateli, w tym zapewnienie odpowiedniego poziomu usług publicznych. Aby rozwiązać konflikt, jedna wartość musi czasem ustąpić drugiej.
W obliczu braku lekarzy musimy się bowiem zastanowić, czy przypadkiem nie są zasobem, którym szafowaliśmy dotychczas zbyt szczodrze. Nie wszystkie dobra (towar, usługa czy kompetencja) w gospodarce muszą bowiem poddawać się regułom rynku. Część z nich jest po prostu zbyt cenna, dlatego państwo na różne sposoby reguluje dostęp do nich. W przypadku niektórych jest to sztuczne utrzymywanie ceny na niskim poziomie. W przypadku innych jest to ograniczenie swobody przepływu. Być może lekarze i szerzej: pracownicy służby zdrowia to właśnie przykład takiego dobra.
Oczywiście znacznie lepszy byłby świat, w którym tego typu ingerencje państwa nie byłyby potrzebne. Nie chcę też sugerować, że jest to najlepsze rozwiązanie na trapiący służbę zdrowia brak kadr. Wręcz przeciwnie – system od dawna domaga się i gruntownej przebudowy, i dodatkowych środków. Na to pierwsze obecna władza zdaje się nie mieć pomysłu. Przez krótki czas dodatkowe środki były do dyspozycji – jak nigdy po 1989! – ale postanowiliśmy przeznaczyć je na coś innego.
Przypomina się więc inny cytat z „Bogów”: „Proszę o coś trudniejszego. Tutaj sam pacjent mógłby się zoperować”. Cóż, niedługo nie będzie miał innego wyjścia.