W polskich aptekach brakuje już 500 medykamentów. Główna przyczyna: nielegalny wywóz leków. To opowieść o słowach wypadających z projektu ustawy, prokuratorskich wygibasach i zorganizowanych grupach przestępczych. A także – niestety – bierności kolejnych rządów.
Historia zaczyna się w 2001 r. W Sejmie trwają prace nad nową ustawą – prawem farmaceutycznym. Jest to jeden z większych rządowych projektów. Politycy mają świadomość, że sektor lekowy będzie rósł z roku na rok i stanie się jednym z najważniejszych w całej gospodarce.
W obszernym projekcie ustawy, który przygotowało Ministerstwo Zdrowia, jest art. 127. Stanowi on, że karze pozbawienia wolności będzie podlegał ten, kto prowadzi aptekę lub hurtownię bez zezwolenia albo wbrew jego warunkom. Założenie już wtedy jest takie: gdy ktoś założy paraaptekę, należy go ukarać. Jeśli ktoś z kolei założy aptekę prawdziwą, ale będzie ją wykorzystywał do nielegalnych procederów, powinien trafić za kratki. Projektowany przepis nie wzbudzał większych kontrowersji. Sęk w tym, że na którymś etapie prac sejmowej komisji (nie wiadomo kiedy, gdyż nie były one wtedy dobrze dokumentowane) wypadają z art. 127 cztery słowa: „albo wbrew jego warunkom”. Politycy po latach tłumaczą mi, że sejmowi legislatorzy są prawnikami znacznie słabszymi od tych, których zatrudniają koncerny farmaceutyczne. Mogło być więc tak, że przedstawiciel jednej z firm zaproponował w toku prac poprawkę, a ustawodawca nawet nie spostrzegł, jak istotne może to mieć konsekwencje.
Fakty są takie, że regulacja, okrojona w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach, zostaje uchwalona. Tak powstają fundamenty dla działalności mafii lekowej. Pojawiają się pierwsi kombinatorzy, którzy wykorzystują otwarcie granic po wejściu Polski do UE. Zakładają apteki i wywożą niewielkie partie leków za granicę. Kulminacja jednak dopiero nadejdzie.

Mafia wchodzi do gry

Przenosimy się do 2012 r. Sejm z pompą uchwala ustawę refundacyjną. To wielki sukces. Nowe przepisy szybko przekładają się na obniżenie cen leków. Ustawa jest bowiem tak zbudowana, że korzystają na niej pacjenci i państwo, za to tracą producenci preparatów. Muszą sprzedawać je taniej. I jakkolwiek intencje były słuszne, a ceny leków rzeczywiście spadły, właśnie w przyjęciu ustawy refundacyjnej można upatrywać narodzin mafii lekowej.
To, co laicy nazywają nielegalnym wywozem leków, farmaceuci i eksperci określają mianem odwróconego łańcucha dystrybucji. Zgodna z prawem ścieżka obrotu medykamentem wygląda następująco: od producenta preparat trafia do hurtowni farmaceutycznej, z hurtowni do apteki, a z apteki do pacjenta. Można wyobrazić sobie inne modele, np. zakup leków przez przychodnie, które przekazują je pacjentom. Ogólna zasada jest jednak taka, że zawsze sprzedaż następuje w kierunku pacjenta. Odwrócony łańcuch dystrybucji polega zaś na tym, że lek z hurtowni lub apteki jest sprzedawany za granicę. Dlaczego tak się dzieje? Bo w Polsce wiele medykamentów kosztuje po kilkanaście złotych. W Niemczech lub Francji – po kilkaset euro. Na przykład u nas za brakujące dziś metforminy pacjent płaci ok. 30 zł. Te same preparaty u naszego zachodniego sąsiada kosztują od 110 do 140 euro.
Gdy z Polski leki zostają nielegalnie wywiezione, brakuje ich na półkach. Większość producentów zobowiązuje się do przekazania państwom określonej liczby medykamentów. I nie obchodzi ich, że Polska nie umie sobie poradzić z nielegalnym procederem. Przecież ewentualne nadwyżki lepiej sprzedać w krajach, w których można uzyskać wyższą marżę.
W 2013 r. zaczyna się jazda bez trzymanki. Skala wywozu leków zaczyna być ogromna. Szacuje się, że może chodzić o produkty warte ponad miliard złotych rocznie. Inspekcja farmaceutyczna podczas każdej rutynowej kontroli przeprowadzanej w aptekach i hurtowniach sprawdza, czy kontrolowany podmiot nie uczestniczy w procederze odwróconego łańcucha dystrybucji. Często inspektorzy stwierdzają, że uczestniczy. Choć niekiedy jest to bardziej zgadywanie niż wiedza. Osoby wywożące leki mają dostęp do nowoczesnych systemów informatycznych, zatrudniają doskonałych księgowych i prawników. Inspektorzy farmaceutyczni – zgodnie z polskim prawem – muszą mieć wykształcenie farmaceutyczne. Aptekarz z dyplomem więc musi być informatykiem, księgowym i farmaceutą w jednym.
Raz za razem inspektorzy zawiadamiają prokuratury o nieprawidłowościach. W 2014 r. prowadzą one kilkaset postępowań karnych. Kierownictwo prokuratury dochodzi do wniosku, że warto, by tematem zajmowali się wyspecjalizowani śledczy. Z tego względu większość spraw zostaje przekierowanych do Prokuratury Apelacyjnej w Lublinie (obecnie jest to Prokuratura Regionalna w Lublinie). W grudniu 2014 r. i styczniu 2015 r. śledczy umarzają kilkaset spraw. Dochodzą do wniosku, że nie doszło do czynu zabronionego ustawą.
– Artykuł 127 prawa farmaceutycznego przewiduje odpowiedzialność karną dla osób, które prowadzą aptekę lub hurtownię bez zezwolenia. Te placówki jednak zezwolenie posiadały – wyjaśnia wówczas w rozmowie z DGP Andrzej Jeżyński, naczelnik V wydziału ds. przestępczości zorganizowanej i korupcji lubelskiej prokuratury. Przyznaje wprost, że gdyby kluczowe cztery słowa nie wypadły z projektu ustawy w 2001 r., powstałoby kilkaset aktów oskarżenia, a nie kilkaset decyzji o umorzeniu postępowania.
Osoby uczestniczące w procederze wywozu leków są więc bezkarne. W najgorszym razie mogą stracić zezwolenie na prowadzenie apteki. Ale przecież nie zajmują się tym w celu sprzedawania leków pacjentom. Poza tym zezwolenie może uzyskać inna osoba – wystarczy mieć lokal spełniający ustawowe wymogi (wówczas nie obowiązuje jeszcze ustawa nazywana potocznie apteką dla aptekarza).

Bezpieczna nisza dla grubych ryb

2015 r. to prawdziwe żniwa dla wywozowców. Szacuje się, że wartość leków nielegalnie (choć są co do tego wątpliwości – wywóz w świetle prawa administracyjnego jest niedozwolony, ale nie może być karany w rozumieniu prawa karnego) wyprowadzanych za granicę sięga już 2 mld zł rocznie. Powstają zorganizowane grupy przestępcze. Wywozem nie zajmują się już drobni cwaniacy – ci zostają zastraszeni przez bandytów, którzy do tej pory handlowali narkotykami. Biznes lekowy jest dla tych ostatnich bardziej opłacalny. Zarobek ogromny (sięgający nawet 1 mld zł rocznie), za to ryzyko w zasadzie żadne. Policjanci i prokuratorzy są nawet zadowoleni z takiego obrotu sprawy. Cieszą się, że część grup przestępczych odpuszcza narkotyki. Nie rozumieją jeszcze, czym będzie skutkować ich nowa specjalizacja.
– Sytuację można porównać do „Psów” Pasikowskiego i „Układu zamkniętego” – komentuje w 2016 r. to, co się dzieje na rynku leków, ówczesny rzecznik Głównego Inspektoratu Farmaceutycznego Paweł Trzciński. Urząd, mimo umorzenia spraw przez lubelską prokuraturę, nadal kieruje zawiadomienia o możliwości popełnienia przestępstwa przez tych, którzy wywożą leki za granicę. Inspektorzy starają się przekonać prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta i jego współpracowników, że interpretacja Jeżyńskiego jest błędna. Konkretnych ustaleń w zasadzie brak, choć śledczy rozpoznający nowe zawiadomienia mają uważnie przyjrzeć się sprawie.
W 2015 r. na aptecznych półkach zaczyna brakować leków. Chodzi o kilkadziesiąt produktów. Największy kłopot sprawiają pacjentom braki specyfików przeciwzakrzepowych. Ówczesny wiceminister zdrowia Igor Radziewicz-Winnicki bagatelizuje problem. Mówi, że jeśli ktoś nie może kupić leku w jednej aptece, to niech idzie do placówki po drugiej stronie ulicy. Inny wiceminister, Sławomir Neumann, po informacjach medialnych o aferze lekowej wszystkiemu zaprzecza. – Mamy wolny obrót gospodarczy. Nie ingerujemy tak głęboko w gospodarkę. Zawsze będą ludzie, którzy chcą na tym zarobić – mówi w TOK FM. Nie rozumie, że chodzi nie o przedsiębiorców, lecz bandytów.
W zaciszu gabinetów Ministerstwa Zdrowia powstaje też kuriozalna interpretacja przepisów o marży. Zgodnie z prawem apteka sprzedająca lek refundowany w Polsce może doliczyć zaledwie kilkuprocentową marżę. Chodzi o to, by pacjenci mogli wszędzie kupić medykamenty w miarę tanio. Ministerstwo Zdrowia w 2015 r. uznaje, że przy sprzedaży tego samego preparatu za granicę marża może być dowolna – bo przecież w innych krajach nie obowiązuje nasza ustawa refundacyjna. Podczas jednego ze śniadań prasowych Michał Janczura z TOK FM i ja spieramy się z wiceministrem Radziewicz-Winnickim. Przekonujemy, że resort szeroko otwiera furtkę grupom przestępczym. Oburzony wiceszef resortu zarzuca nam nieznajomość prawa i urzędowych procedur oraz przekonuje, że zawsze szukamy dziury w całym, by tylko zaatakować rząd. Popiera go wielu dziennikarzy obecnych na sali. Część z nich prowadzi niewielkie portale o medycynie i farmacji, gdzie większość newsów to informacje pozyskane z Ministerstwa Zdrowia.
Posłowie rządzącej Platformy Obywatelskiej dostrzegają jednak, że braki na aptecznych półkach są coraz bardziej widoczne. W końcu dochodzą do wniosku – i słusznie – że to skutek nielegalnego wywozu leków. Zostaje przygotowana nowelizacja prawa farmaceutycznego, nazywana potocznie ustawą antywywozową.
Wchodzi ona w życie 12 lipca 2015 r. Jest jeden kłopot. Otóż posłowie, głosując nad wieloma przepisami, przyjmują też taki, którego konsekwencji w ogóle nie rozumieli. W efekcie, zamiast zaostrzyć sankcje za wywóz, wobec niektórych je łagodzą. Z art. 127 prawa farmaceutycznego, przewidującego odpowiedzialność karną, zrobiono bowiem regulację o charakterze administracyjnym. Założenie było takie, że skoro i tak nikt nie trafiał do więzienia, to niech chociaż grupy wywożące leki płacą surowe grzywny, idące nawet w miliony złotych. Depenalizacja oznacza jednak, że wszystkie sprawy z zawiadomień inspekcji farmaceutycznej – te, którym śledczy mieli się jeszcze raz przyjrzeć – muszą zostać umorzone. Sprawozdawca projektu poseł Janina Okrągły o konsekwencjach podjętej przez parlament decyzji dowiaduje się ode mnie. – Szkoda – komentuje.
Pozostali posłowie też są zaskoczeni. Jeden z moich rozmówców, po ponownej analizie przepisu, który przegłosował, stwierdza, że zaraz dostanie zawału. Po czym stara się tłumaczyć, że winni tak naprawdę są sejmowi legislatorzy, bo to oni powinni zwracać uwagę na takie kwestie.
Uchwalona w 2015 r. ustawa antywywozowa w ogóle nie ogranicza bezprawnego procederu. Wręcz przeciwnie, sprawia, że ci, których być może udałoby się oskarżyć i skazać, mogą spać spokojnie.

Spalone auto i przecięte przewody

Spokojnie nie śpią za to inspektorzy farmaceutyczni. Zaczyna się zastraszanie funkcjonariuszy. To jedyni przedstawiciele państwa, którzy starają się zwalczać proceder nielegalnego wywozu leków. Pracują za śmieszne pieniądze, narzekają na niedobory kadr, a nawet na brak pieniędzy na benzynę do służbowych aut. W miastach wojewódzkich mogą liczyć na niespełna 3 tys. zł na rękę. Więcej zarobią w aptece. A stres mniejszy. Jeden z wojewódzkich inspektorów farmaceutycznych opowiada mi, że w ciągu pięciu lat w budynku inspekcji trzykrotnie wymieniono za to sedesy. – Podpisano umowę z jakąś firmą. Apelowałem, że od nowych kibli wolę benzynę, bym mógł dojechać 30 km na kontrolę. Bez skutku. Założenie było chyba takie, bym siedział na kiblu i nawet nie wychodził na miasto – mówi rozżalony.
W samochodzie jednego z inspektorów farmaceutycznych przecinają się przewody hamulcowe, za innym codziennie chodzi dwóch drabów. Auto kolejnego funkcjonariusza, zaparkowane pod blokiem, zostaje spalone (postępowanie w tej sprawie zostaje umorzone z powodu niewykrycia sprawców). Wielu odbiera telefony z pogróżkami. Według Pawła Trzcińskiego groźby stają się standardem. Funkcjonariusze słyszą np. ostrzeżenia, że w razie jakichkolwiek zastrzeżeń pokontrolnych ich dzieciom może stać się krzywda. GIF mówi już wprost: inspektorzy boją się o swoje życie.
Sprawą zaczyna interesować się poseł Kukiz’15 Jerzy Kozłowski, jeden z nielicznych, którzy mają w parlamencie pojęcie o problemie nielegalnego wywozu leków. Pisze w tej sprawie interpelację do Ministerstwa Zdrowia. W odpowiedzi dowiaduje się, że zdaniem głównego inspektora farmaceutycznego należy mówić o „zorganizowanej grupie przestępczej złożonej z byłych i obecnych prokuratorów, lekarzy i farmaceutów”, która zastrasza inspektorów. Dopytuję o tę grupę rzecznika inspektoratu. – Gdy DGP i TOK FM informowały o patologiach i konsekwencjach wynikających z wywozu leków, prokuratorzy uważali, że nie ma niczego złego w tym, że leki znikają z polskich aptek. Za to na analogiczną taryfę ulgową nie mogli liczyć inspektorzy farmaceutyczni, bo prokuratorzy coraz chętniej dopatrują się w ich działaniach nadużywania uprawnień przysługujących funkcjonariuszowi publicznemu. Jedna z pań inspektor została oskarżona i musi się bronić w sądzie. Powodem oskarżenia było to, że podjęła działania po wykryciu, że za pomocą jednej ze skontrolowanych przez nią aptek wywożone są leki – opowiada mi rzecznik GIF. I podtrzymuje stwierdzenia zawarte w piśmie.

Prokuratura nie chce sensacji

Analizuję postępowania prokuratorskie. Śledczy, rzecz jasna, nie chcą informować o szczegółach. Wykorzystuję nieformalne kontakty. W ten sposób dowiaduję się, że sprawa jednej z farmaceutek, przyłapanej na udziale w nielegalnym wywozie leków o wartości 30 mln zł, została umorzona, bo kobieta przeprosiła i obiecała, że już nigdy nie będzie uczestniczyła w procederze. W innej sprawie dotyczącej medykamentów o wartości 45 mln zł jako powód zamknięcia śledztwa wskazano niską szkodliwość społeczną czynu. Inny śledczy umarza postępowanie, bo zabronione jest „podejmowanie działalności gospodarczej w zakresie obrotu lekami bez zezwolenia”. A jak wskazuje prokurator, „zgodnie z definicją słowa «podejmować» zawartą w Słowniku języka polskiego oznacza ono «rozpoczynanie danej czynności po raz pierwszy»”. Innymi słowy, przestępcą jest ten, kto dopiero zaczyna nielegalny wywóz. Jeśli ktoś już uczynił z tego intratny biznes, jest bezpieczny.
W grudniu 2016 r., po lekturze tysięcy stron dokumentów, po raz pierwszy używam sformułowania „mafia lekowa”. Trafia ono na pierwszą stronę DGP. W dniu publikacji dzwoni do mnie śledczy z Prokuratury Krajowej. Straszy, że jeśli dalej będę pisał o mafii lekowej i o zaskakujących decyzjach szeregowych prokuratorów, zostanie mi wytoczone postępowanie karne z art. 212 kodeksu karnego. Bo „nie ma zgody na robienie sensacji kosztem aparatu państwa”. Staram się umówić na wywiad z kimś w PK. Zaprasza mnie do siebie jedna prokurator. Na spotkaniu w jej gabinecie stawia warunek: zakaz publikacji jej zdjęcia i nazwiska oraz obowiązek autoryzacji całego wydania gazety. Po 10 minutach przekonywania, że żaden szanujący się tytuł nie zgodzi się na coś takiego, wychodzę.
Piszę nadal. Pokazuję, że inspekcja farmaceutyczna na nikogo nie może liczyć. Przepisy są tak skonstruowane, że podmiot nielegalnie wywożący leki może po prostu nie wpuścić na kontrolę inspektorów. Niektórzy wzywają na pomoc policję. Ta niemal zawsze odmawia. Jeden z wojewódzkich inspektorów farmaceutycznych pokazuje mi film, na którym stoi za płotem hurtowni farmaceutycznej. Po drugiej stronie gromada mężczyzn pakuje worki (najprawdopodobniej z lekami) do samochodu dostawczego. Jeden z nich ubliża inspektorowi i pokazuje mu środkowy palec.
Pytam policję, czy zajmuje się nielegalnym wywozem leków. W odpowiedzi słyszę, że to sprawa dla Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Pytam więc ABW. Ta stwierdza, że to sprawa dla policji.
Wspominam na łamach DGP, że skoro nie można już przypisać odpowiedzialności karnej z art. 127 prawa farmaceutycznego, to przecież można sięgnąć do kodeksu karnego zabraniającego działalności zorganizowanym grupom przestępczym oraz narażenia na utratę zdrowia lub życia. Prokurator krajowy Bogdan Święczkowski w kilka dni po jednej z publikacji wysyła wytyczne śledczym: mają oskarżać mafię lekową z przepisów o działaniu zorganizowanej grupy przestępczej i narażenia na utratę zdrowia lub życia. Praktyka pokazuje jednak, że śledczy liniowi nie biorą sobie zbytnio do serca rekomendacji szefa. Sporadycznie są zlecane pokazowe zatrzymania – obrazki możemy oglądać w prorządowej telewizji publicznej. Jednak niemal nikt nie wspomina, że w większości przypadków sąd stwierdza, że zgromadzony materiał dowodowy jest na tyle lichy, że nie ma podstaw do zastosowania tymczasowego aresztowania. Raz za razem słyszymy za to, że „mafia lekowa została rozbita”.
Tyle że z miesiąca na miesiąc sytuacja się pogarsza. Zaczyna brakować coraz większej liczby leków w aptekach. Skala wywozu rośnie. W marcu 2018 r. tematem postanawia zająć się minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Zwołuje konferencję, na której dziękuje redakcji DGP za pisanie o mafii lekowej (mimo że jego podwładni w prokuraturze kilkanaście miesięcy wcześniej grozili postępowaniem karnym za pisanie o mafii lekowej). Zapowiada ustawę, zgodnie z którą nielegalny wywóz znów będzie penalizowany na gruncie przepisów karnych prawa farmaceutycznego. Oczywiście za fatalną sytuację na rynku medykamentów Ziobro oskarża poprzedni rząd.
W styczniu 2019 r. Najwyższa Izba Kontroli publikuje raport na temat niedoboru leków. Przeprowadzone w latach 2017 i 2018 kontrole wykazują, że wartość nielegalnie wywożonych preparatów w ciągu roku to ok. 1,8 mld zł. Urzędnicy nieoficjalnie przyznają, że skala wywozu może być większa, tylko nie udało się im tego wykryć.
W czerwcu 2019 r. sprawdzam, jak funkcjonował od 2015 r. przepis o nakładaniu kar pieniężnych za nielegalny wywóz leków. Jestem ciekaw, ile pieniędzy wpłynęło do budżetu państwa. Okazuje się, że... zero. Główny inspektor farmaceutyczny nałożył łącznie 96 mln zł kar na wywozowców, ale żadnej nie zapłacono.
„Mając na uwadze wysokość kar pieniężnych, jak również brak/utratę pozwoleń na prowadzenie hurtowni farmaceutycznych, można przyjąć, że w odniesieniu do należności od (ukaranych – red.) podmiotów występuje znaczny stopień prawdopodobieństwa ich nieściągalności” – przyznaje Ministerstwo Zdrowia. Wyjaśnia, że nikt nawet nie kwestionował zasadności decyzji o nałożeniu kary ani nie odebrał korespondencji. Spółki wywozowe są prowadzone przez słupy, a część z nich ma swoją siedzibę poza Polską. Większość menedżerów z zarządów ukaranych podmiotów nawet nie ma nadanego numeru PESEL. W efekcie trudno kogokolwiek ścigać o zapłatę. Szansa, że kilkadziesiąt milionów złotych wyłoży bezdomny Czech służący za słupa, jest żadna.

Problem jest, ale to nie problem

Mamy lipiec 2019 r. W aptekach brakuje już 500 leków. Są kłopoty ze zdobyciem preparatów na nadciśnienie, choroby tarczycy, astmę, alergię i cukrzycę. Pojawiają się też problemy z dostępnością leków onkologicznych i neurologicznych. Samorząd aptekarski alarmuje, że początkowo niedobory dotyczyły niemal wyłącznie drogich leków oryginalnych, ale dziś zaczyna też brakować popularnych leków generycznych. Każdy z nich miesięcznie stosuje od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy pacjentów. Pytani przeze mnie farmaceuci mówią, że tak źle jeszcze nie było.
Politycy PO uważają, że to politycy PiS są winni dopuszczenia do funkcjonowania mafii lekowej. Minister zdrowia Łukasz Szumowski ripostuje, że grupa przestępcza zaczęła działać z powodu nieudolności Platformy. I przypomina, że od czerwca 2019 r. obowiązuje ustawa przeforsowana przez Ziobrę. Według Szumowskiego brakuje znacznie mniejszej liczby preparatów niż te 500, o których pisały media. A mówienie o kryzysie lekowym to przesada. Farmaceuci są zaskoczeni, że minister wie od nich lepiej, ile mają leków na stanie.
Były minister zdrowia w rządzie PiS Konstanty Radziwiłł, odnosząc się do niedoborów, mówi, że „ten problem występuje od bardzo dawna i prawdopodobnie będzie występował nadal i nie jest problemem”.
Politycy przeciągają linę, wzajemnie się obwiniają. W oficjalnym urzędowym wykazie produktów leczniczych zagrożonych brakiem dostępności (publikuje je raz na dwa miesiące minister zdrowia) umieszczone są 324 preparaty. A mafia lekowa nadal działa, bo ani jedna osoba zarabiająca majątek na wywozie leków nie trafiła do więzienia.

Kolejne zapewnienia resortu zdrowia

Najpotrzebniejsze leki, stosowane w leczeniu chorób tarczycy i cukrzycy, są już w Polsce i w ciągu kilku dni trafią do aptek – zapewnił wczoraj minister zdrowia Łukasz Szumowski. To odpowiedź na wtorkową publikację DGP, która odbiła się szerokim echem. Poinformowaliśmy w niej, że brakuje u nas już 500 leków.

Kłopoty dotyczą preparatów na nadciśnienie, choroby tarczycy, astmę, alergie i cukrzycę. Zaczęło brakować także leków onkologicznych i neurologicznych. Początkowo problem dotyczył niemal wyłącznie drogich produktów oryginalnych, ale w ostatnich dniach zaczęło brakować również popularnych leków generycznych. Niemal każdy z medykamentów przyjmuje miesięcznie od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy pacjentów.

Do naszej publikacji odnieśli się oprócz ministra zdrowia marszałek Senatu, rzecznik rządu i kilku konstytucyjnych ministrów. Wszyscy przyznali, że rzeczywiście niedobory leków w ostatnim czasie występowały. Powodem jest działalność mafii lekowej oraz załamanie produkcji substancji czynnych w Chinach, które są stosowane w 80 proc. sprzedawanych w Polsce leków.

Magazyn. Okładka. 12 lipca 2019 / Dziennik Gazeta Prawna

Zarazem politycy uspokajają, że sytuacja jest już opanowana i z dnia na dzień dostęp do medykamentów powinien być coraz lepszy.

Od poniedziałku 15 lipca działać będzie bezpłatna infolinia (800 190 590). Pacjenci dowiedzą się, gdzie potrzebne im leki można kupić. Idea jest taka, by nie musieli chodzić od apteki do apteki w poszukiwaniu medykamentów.