Jak być może pamiętacie, dwa tygodnie temu w tym miejscu zrównałem z ziemią model Jazz ze skrzynią bezstopniową. I podtrzymuję absolutnie każde gorzkie zdanie wypowiedziane na jego temat. A nawet dodam jeszcze jedno – wersję tę mógłby kupić wyłącznie ktoś głuchy jak pień i energiczny jak kamień. Czyli ktoś, kto już nie żyje. Możecie zatem wyobrazić sobie moje zdziwienie, gdy pani Iwona odpowiadająca w Hondzie za PR zadzwoniła do mnie i – w przeciwieństwie do ludzi z Fiata – nie straszyła spaleniem mi domu, uprowadzeniem dzieci i procesami sądowymi, tylko zaproponowała... kolejny test Jazza.
Na początku pomyślałem, że ma kobieta klasę. Ale dosłownie 1,5 sek. później zacząłem podejrzewać, że to prowokacja. Że w ten sposób Honda chce jedynie zwabić mnie do swojego biura, w którego podziemiach czeka na mnie japoński odpowiednik Jürgena Stroopa. Dlatego przezornie wysłałem po auto redakcyjnego kolegę. Dostarczył mi je następnego dnia. I wiecie co? To całkiem fajny samochód. Serio. Z normalnym sześciobiegowym manualem okazał się dużo, dużo cichszy, dynamiczniejszy, a także oszczędniejszy. Tym razem zwróciłem nawet uwagę na jego dopracowane, przyjemnie sprężyste zawieszenie. Szczerze mówiąc, odniosłem wrażenie, że prowadzę zupełnie inny samochód, który z poprzednim wspólną ma wyłącznie nazwę. Oraz naprawdę bardzo – jak na mieszczucha – przestronne wnętrze i bagażnik.
Summa summarum, jeżeli macie około 60 lat, nie rozstajecie się z kapeluszem i szukacie auta do jazdy po mieście, którym w razie potrzeby skoczycie na grzyby albo przetransportujecie beczkę do kiszenia ogórków z OBI na swój ogródek działkowy, to polecam wam jazza z czystym sumieniem. Pamiętajcie tylko, że jeżeli sprzedawca w salonie będzie chciał namówić was na wyłożenie dodatkowych 4 tys. zł na wersję ze skrzynią CVT, to przybijcie mu piątkę. Krzesłem. W twarz. A później w trakcie procesu sądowego brońcie się argumentem, że Honda próbowała wyłudzić od was pieniądze. Będzie to całkowicie zgodne z prawdą. Potwierdzi to każdy biegły, który wsiądzie do jazza z automatem.
Lexus RX450h / Dziennik Gazeta Prawna
A teraz chciałbym napisać wam kilka słów o lexusie RX 450h, do którego przesiadłem się z hondy. Bo on również ma bezstopniową przekładnię. Sęk w tym, że wyciszono go tak dobrze, że jedyny hałas słyszalny we wnętrzu podczas mocnego przyspieszania porównywalny jest do trzepotu skrzydeł komara. Za każdym razem, gdy wsiadam do droższych modeli tej marki, odnoszę wrażenie, że do ich zaprojektowania zatrudniono ludzi kompletnie niezwiązanych z motoryzacją. Za akustykę wnętrza odpowiedzialne są te same osoby, które zbudowały operę w Sydney, za spasowanie i jakość ktoś, kto na co dzień rozszczepia atom, zaś wykończeniem wnętrza zajął się Ermenegildo Zegna we własnej osobie. Efekt końcowy jest naprawdę spektakularny – żaden współczesny SUV nie ma tak dopracowanego środka jak Lexus. Owszem, wnętrza BMW X5 czy Audi Q7 także zrobione są starannie i z dobrych materiałów, ale już na pierwszy rzut oka widać, że wykonały je bezduszne roboty na taśmie montażowej. Pachną wielkoseryjnym przemysłem. Tymczasem RX sprawia wrażenie, że od początku do końca urządzony został ręcznie przez ludzi, którzy pochylili się nad każdym jego najdrobniejszym szczegółem. I nie zapomnieli przy tym o ergonomii – wszystko obsługuje się tu intuicyjnie i prosto jak nóż do masła.
No dobrze, skoro tak dobrze jest w środku, to zapewne część z was chciałaby wiedzieć, jak RX 450h jeździ. W wielu motoryzacyjnych gazetach przeczytacie, że „prowadzi się gorzej niż niemieccy konkurenci”. Ale ludzie, którzy to piszą, wychodzą z założenia, że obecnie dobrze prowadzić musi się wszystko, łącznie z ich żoną, kosiarką do trawy, wózkiem dziecięcym i taczkami ogrodowymi. Przy czym „dobrze” oznacza zazwyczaj zawieszenie wykonane ze skały oraz układ kierowniczy tak czuły, że każde przypadkowe kichnięcie kończy się wizytą w rowie. Nawet mercedesy, które dawniej miały przede wszystkim oferować nieziemski komfort jazdy i wysoką jakość, obecnie muszą dobrze się prowadzić. W efekcie przestały być przyjemnie miękkie i kołysząco uspokajające, za to świetnie nadają się do bicia rekordów na torze Nürburgring.
A przecież, gdy kupujecie SUV-a, to nadal oczekujecie od niego głównie komfortu. I RX daje wam go więcej niż wszystkie inne auta w tej klasie razem wzięte. Prowadzi się przy tym zupełnie normalnie – cały czas przewidywalnie, bezpiecznie i po prostu przyjemnie. Zawsze kiedy siadam za kierownicą bmw, mam ochotę bez przerwy trzymać gaz w podłodze i wyprzedzać wszystkich pasem zieleni. RX 450h jest zupełnie inny – choć miałem tu do dyspozycji 313 koni pochodzące z dwóch silników (spalinowego i elektrycznego), to wszystkie je wykorzystałem tylko jeden, jedyny raz. I tylko po to, żeby jakiś debil w bmw nie wyprzedził mnie pasem zieleni. Chcę przez to wszystko powiedzieć, że lexus jest rodzajem masażu tantrycznego – gdy do niego wsiadacie, po prostu zaczynacie się relaksować. Gdy wracałem nim do domu po 12-godzinnym dniu pracy, autentycznie odpoczywałem.
Jednak tym, co najbardziej lubię w lexusie, jest to, jak jest postrzegany. Kiedy macie bmw, wszyscy sądzą, że zarobiliście na nie, wożąc zwłoki z Pruszkowa do lasu pod Żabią Wolą. Audi? Żeby je kupić, najpewniej wycięliście sobie jedno płuco. A zaraz potem drugie, żeby je wyposażyć. Mercedes? Cóż, kiedyś był on wyznacznikiem solidności, luksusu i prestiżu, ale dzisiaj pod podłogą jego bagażnika łatwiej znaleźć paczkę z heroiną niż koło zapasowe. To może volvo? Cóż, w rzeczywistości jest to jeżdżąca deklaracja tego, że zawodowo zajmujecie się męskimi problemami z oddawaniem moczu. Tymczasem gdy macie lexusa, wszyscy z aprobatą potakują głowami, poklepują was przyjacielsko po plechach, wpraszają się do waszego domu na kolację i zabiegają o wdzięki waszej córki. Gdy macie lexusa, uchodzicie za człowieka, który osiągnął w życiu sukces i uczciwie na niego zapracował.
Jeżeli więc w młodości marzyliście o kupieniu sobie mercedesa i całe życie ciężko pracowaliście, by to marzenie spełnić, to dzisiaj nie pozostaje wam nic innego jak... kupić sobie właśnie lexusa.