Jak być może słyszeliście, resort infrastruktury chce przywrócić karty rowerowe. Przyznaję szczerze, że początkowo pomysł ten wzbudził we mnie ogromny entuzjazm. Bo mam po dziurki w nosie domorosłych Lance’ów Armstrongów ubranych w kombinezony Durexa, którym wydaje się, że biorą udział w Tour de France. Nie rozumiem, dlaczego ja, by jeździć legalnie samochodem, musiałem najpierw chodzić na kurs i zdawać egzaminy, zaś oni nie potrzebują żadnych zezwoleń. I to nawet wtedy, gdy mają problem z odróżnieniem prawej strony od lewej i dysponują IQ na poziomie brzozy.
Ford Galaxy / Dziennik Gazeta Prawna
Jednak tuż po tym, jak wyobraziłem sobie świat pozbawiony widoku męskich owłosionych łydek i ich czterech liter owiniętych szczelnie folią spożywczą, dotarło do mnie, że ja też mam rower. I moja żona. A także dzieci. Wszyscy mamy jednoślady, które służą nam do tego, żeby wyskoczyć wspólnie na lody w ciepły letni weekend albo pojeździć trochę po lesie. Z tego powodu w okamgnieniu stałem się gorącym przeciwnikiem powszechnej karty rowerowej. Nie sądzę, aby była ona potrzeba takim ludziom jak ja, którzy korzystają z dwóch kółek tylko sporadycznie i wyłącznie w celach rekreacyjnych.
Ideałem byłoby zatem, gdybyśmy wprowadzili karty tylko dla części rowerzystów. Tylko jakie wytyczne przyjąć? Wydaje mi się to dość proste. W pierwszej kolejności na egzamin należy skierować wszystkich kurierów rowerowych, a następnie ludzi, którzy na piastę do tylnego koła potrafią wydać więcej niż normalny człowiek na zakup całego samochodu. Testy powinni zdawać również ci, którzy normalnie noszą ciuchy w rozmiarze XL, ale akurat strój z lycry na rower kupują sobie w rozmiarze XXXS. A także posiadacze siodełek tak wąskich, że należałoby oznaczać je napisem „per rectum”. Z moich obserwacji wynika, że właśnie tacy „profesjonalni kolarze” stanowią największe zagrożenie, dlatego należy nie tylko poddać ich egzaminom, lecz także badaniom psychologicznym, a na końcu zmusić do wykupienia polis OC. Ludzie, którzy jeżdżą normalnie i normalnymi rowerami, oczywiście nie musieliby tego wszystkiego robić. Bo dla nich jednoślad jest zwykłym środkiem transportu, a nie narzędziem terroru.
Motoryzacyjnym odpowiednikiem zwykłego roweru są vany. To kompletnie niegroźne dla otoczenia samochody i ich kierowcy powinni być zwolnieni z obowiązku posiadania prawa jazdy. Gdy kupujesz sobie vana, wysyłasz w świat sygnał, że jesteś nudziarzem: nosisz sztruksowe marynarki w kolorze ziemi, domowe wydatki planujesz w Excelu, nigdy nie przekraczasz 80 km/h, a na autostradzie jeździsz w jednym rzędzie z ciężarówkami. Podobne zdanie miałem o fordzie galaxy, dlatego – chcąc unikać z nim kontaktu tak długo, jak to tylko możliwe – wysłałem po niego żonę. I po trzech minutach dostałem od niej krótkiego SMS-a: „Ale zaj...e auto!”. Zaintrygowało mnie to do tego stopnia, że po powrocie do domu wsiadłem do niego, by odbyć pięciominutową przejażdżkę po wsi (żeby nikt mnie nie widział). A nie było mnie ponad godzinę. Później wrzuciłem na Facebooka zdjęcie tego auta z opisem, że jest to nie tylko najlepszy van, ale jedno z najlepszych aut, jakimi w ogóle jeździłem, przez co kilka osób chyba usunęło mnie ze znajomych.
Rzecz w tym, że pomimo swoich gabarytów galaxy fantastycznie się prowadzi. Zdaję sobie sprawę, jak głupio to zabrzmi, ale za jego kierownicą czułem się jak w niewielkim, zwinnym aucie kompaktowym. Jak w fordzie focusie. Po prostu dawał mi frajdę. Mój serdeczny kolega Maciek zapytał na FB: „Ale po co rodzinny van ma się dobrze prowadzić?” i zasugerował, że takie auto powinno być przede wszystkim radosne. Ze względu na dzieci. Cóż, mogę się tylko domyślać, że jak będzie on budował rodzinny dom, to zażyczy sobie tynk w kolorze różowym w zielone grochy, okiennice zostaną wykonane z piernika, a wszystkie sedesy umieszczone 15 cm nad ziemią. Bo przecież duży rodzinny dom buduje się dla dzieci.
Prawda jest taka, że Fordowi jako pierwszemu udało się pogodzić ogień z wodą. Zbudować cholernie przestronny i komfortowy samochód dla dużej rodziny, który jednocześnie świetnie jeździ. Rozpędzałem się nim do 180–200 km/h, a nadal był precyzyjny i przewidywalny. Zawieszenie to klasa sama w sobie. Brawa należą się także za jakość wykonania i materiałów, ergonomię i rewelacyjne wyciszenie. Jeśli mam być całkowicie szczery, to tak dobrego, dopracowanego pod każdym względem auta nie powstydziłyby się BMW czy Audi. Jednak najlepszą rekomendację galaxy wystawił mój niespełna trzyletni syn. Choć ma lekką chorobę lokomocyjną i niechętnie wsiada do samochodu, to z forda nie chciał wysiadać. I do dziś pyta „Gdzie jest nasz ford?”. Zaś ja, jako posiadacz sporej rodziny, poważnie zacząłem rozważać zakup tego auta. To pierwszy van, którego bym się nie wstydził. Powiem więcej – to pierwszy van, z posiadania którego byłbym dumny.