Z salonem motoryzacyjnym w Genewie jest trochę jak z kinematografią – znajdziecie tu tanie sensacje, upiorne thrillery, odległe science fiction, a także dramaty, komedie i horrory. Najciekawsze wydaje mi się jednak porno
Skoda Vision S / Dziennik Gazeta Prawna
Gdy 10 lat temu po raz pierwszy jechałem na Międzynarodowy Salon Motoryzacyjny w Genewie, nie mogłem spać przez cały tydzień poprzedzający imprezę. Z wrażenia dostałem biegunki, a moje serce biło z częstotliwością, z jaką poruszają się skrzydła ważki. Na lotnisku zjawiłem się sześć godzin przed odlotem, a w dniu otwarcia targów już od piątej rano stałem w kolejce po akredytację. A później przez bite dwa dni krążyłem między stoiskami poszczególnych marek, pokonując wiele kilometrów. Nie było samochodu, do którego bym nie wsiadł, katalogu, którego bym nie wziął, producenta, którego śmiałbym pominąć. Innymi słowy, byłem jak wygłodniały pies wpuszczony na stoisko z mięsem w Carrefourze. Byłem w raju.
Dla odmiany przed tegorocznym salonem spałem tak mocno, że prawie spóźniłem się na samolot. Już na miejscu w doborowym towarzystwie udaliśmy się do restauracji l’Entrecôte Couronnée, w której zaserwowano nam najlepsze steki, jakie w życiu jadłem, i popiłem je taką ilością wybornego sauvignon blanc de Peissy, że Gerard Depardieu mógłby się ode mnie sporo nauczyć. Wracając do hotelu, wstąpiliśmy jeszcze na kilka drinków do Four Seasons, skąd poszliśmy sobie dopiero po informacji od obsługi, że właśnie skończył im się jameson. I martini bianco. Oraz wino. A także piwo i orzeszki. I zamknięto już toalety.
Po takiej „akredytacji” spokojnie mogłem zacząć zwiedzanie targów dopiero po godz. 9. No, powiedzmy bliżej 10. OK, tak naprawdę było już prawie południe, w związku z czym pierwszym miejscem, do którego się udałem, było BMW. Tam – tradycyjnie już – spożyłem późne śniadanie składające się z kilku lampek białego wina. Resztę dnia spędziłem, snując się od stoiska do stoiska i bardzo poważnie zastanawiając się, o czym mógłbym wam napisać tydzień po targach, żebyście poczuli się zaskoczeni i zadowoleni. Cóż, szczerze mówiąc, jest to absolutnie niemożliwe. Po pierwsze dlatego, że większość aut, które wystawiono na genewskim salonie, koncerny pokazały kilka dni, tygodni albo i miesięcy wcześniej. Serio. Teraz panuje taka moda, że premiera wozu na salonie poprzedzona jest premierą w świecie wirtualnym. A to całkowicie odziera tę imprezę z aury tajemniczości, jaka towarzyszyła jej dziesięć lat temu. Wówczas widziałem jakiś model jako pierwszy i mogłem z dumą poinformować o nim tysiące czytelników. A teraz miliardy widzą go przede mną.
Dlatego jestem więcej niż pewien, że wozy, które wam dzisiaj przedstawię, widzieliście już przed Bożym Narodzeniem. Owszem, ja przynajmniej miałem okazję fizycznie ich dotknąć, w związku z czym mógłbym opowiedzieć wam o nich to i owo. Obawiam się jednak, że tu dochodzimy do drugiego problemu – zdążyli mnie już w tym uprzedzić absolutnie wszyscy: internetowe serwisy, radia, telewizje, a być może także wydanie „Pani Domu” z przepisami na wielkanocne babki. Po prostu w chwili, gdy ja piłem wino i doskonale się bawiłem, ich przedstawiciele siedzieli przykurczeni w kątach hali i stukali w klawiatury swoich laptopów i tabletów, ścigając się o to, kto pierwszy wrzuci do sieci informację o tym, że Seat zaprezentował nowego SUV-a. A tak przy okazji, Ateca – bo tak się on nazywa – wygląda, jakby Hiszpano-Niemcy przygotowali go już w 1999 r., ale dopiero teraz przypomniało im się, gdzie go schowali. Poza nim Seat pokazał jeszcze... wybaczcie, ale nie mam bladego pojęcia, bo widok Alteki w kolorze psiej kupy przyprawił mnie o takie mdłości, że musiałem szybko przejść na stoisko obok.
W ten sposób dotarłem do Subaru, gdzie od razu do głowy przyszły mi dwa pytania: „Skąd u licha ta firma ma jeszcze pieniądze na wystawianie się w Genewie, skoro jej auta kupują obecnie wyłącznie ślepcy i głupcy?” oraz „Jak można było doprowadzić do upadku tak szanowaną niegdyś markę?”. Niestety nie mogłem ich nikomu zdać, bo na stoisku nikogo nie było. Nawet zwiedzających. Spotkałem tu tylko koreczki z francuskim serem, którego charakterystyczny smrodek ewidentnie symbolizował aktualną sytuację tej japońskiej marki.
Szukając dalej pomysłu na przedstawienie wam w interesujący sposób najciekawszych pseudopremier, doszedłem do stoiska Lamborghini, gdzie akurat trwała konferencja prasowa. Ktoś bardzo ważny w hierarchii marki mówił coś o rekordowej sprzedaży ocierającej się o trzy sztuki rocznie, a mniej więcej milion ludzi trzymających w rękach kamery, aparaty, dyktafony i notesy chłonęło jego słowa tak, jakby był co najmniej nowym Mojżeszem. Na koniec ów przystojniak w asyście dwóch jeszcze przystojniejszych dziewczyn zdarł sukno z najnowszego modelu firmy, przygotowanego z okazji jej stulecia – Centenario. Wtedy rozbłysło milion fleszy i oślepłem na dobry kwadrans. A gdy już udało mi się otworzyć oczy, od razu oślepłem po raz drugi – gdy zobaczyłem ten włoski cud techniki. Rozumiem, że ma 770 koni, domyślam się też, że wyposażono go w technologię sprawdzoną przy okazji eksploracji Marsa etc. Ale dlaczego – na litość boską – postanowiono, że będzie wyglądał jak dziecko ze związku Optimusa Prime’a z „Transformersów” i golarki elektrycznej? Tak, wiem, że tylko tak mi się wydaje, nie znam się i absolutnie wszystkich poza mną nowe Lambo zauroczyło. Wiem to, bo gdy przez chwilę byłem ślepy, wokół siebie usłyszałem wyłącznie głębokie westchnięcia, cmokania i głośne przełknięcia. Ktoś krzyknął „Och, jaaaaaaa....!”, innemu wyrwało się „I’m coming”. Czułem się jak na planie filmu dla dorosłych.
I wtedy do mnie dotarło: powinienem przynajmniej spróbować opowiedzieć wam o autach, które wzbudziły najwięcej ochów i achów nie u mnie, lecz u innych zwiedzających. O wozach, do których wnętrza ludzie próbowali się dostać drzwiami i oknami – choćby na trzy sekundy. O samochodach obleganych bardziej niż kosze z klapkami w Lidlu. Tylko z góry proszę was o wybaczenie, jeżeli przy niektórych modelach będę dość zdawkowy i bardzo lakoniczny. Być może widziałem je tylko z daleka. Albo tak bardzo mnie rozczarowały, że nie mam na ich temat nic do powiedzenia. Wolałem iść napić się wina, niż do nich wsiadać.
Alfa Romeo Giulia: Jeszcze jej nie ma, a już jest stara
Tak ściemniać i kombinować potrafią tylko Włosi: pokazać samochód na jednych targach, na drugich i na trzecich, podać czas, w jakim przejechał słynną północną pętlę toru Nurburgring, ogłosić, że pokonał nawet Ferrari i Porsche, podać cenę i... nie potrafić powiedzieć, kiedy dokładnie auto trafi do produkcji i oficjalnej sprzedaży. Możliwe, że producent boi się przyznać, że Giulią faktycznie da się bardzo szybko przejechać się po torze. Sęk w tym, że tylko raz.
Aston Martin DB11: Wygląd Bonda, wnętrze wielbłąda
Smukły, elegancki, zadziorny, muskularny, w świetnie skrojonym garniturze – naprawdę nie mogłem oderwać od niego wzroku. Postanowiłem więc – czego zwykle nie czynię – odstać kilka minut w kolejce, a później porozpychać się trochę łokciami, aby przyjrzeć mu się bliżej. I co? I tylko niepotrzebnie straciłem czas i obtarłem sobie łokcie. Nie wiem, jak to możliwe, że nowoczesny samochód supersportowy, mający kosztować – jak się domyślam – grubo ponad milion złotych, ma wnętrze, w którym brakuje tylko kominka i zapachu naftaliny? Jest ono tak angielskie (w złym tego słowa znaczeniu), że autentycznie poczułem się rozczarowany, że w desce rozdzielczej nie zamontowano zegarka z kukułką, a w schowku nie ma porcelanowego kompletu do herbaty.
Audi Q2: Ale fajne! Pasuje mi do torebki
Wygląda na to, że Niemcy wsadzili słomkę w tyłek volkswagena polo, nadmuchali go, wymienili wnętrze na takie pachnące większym luksusem, i tak powstał mini SUV od Audi. Jeden z portali motoryzacyjnych zasugerował, że Q2 będzie konkurentem Nissana Juke’a i Renault Captura, ale to trochę tak, jakby powiedzieć, że naszyjnik od Cartiera jest konkurencją dla koniczynki na rzemyku z odpustu w Kazimierzu Dolnym. Audi będzie drogie. Nawet jak będzie tanie, to będzie drogie, bo dopłacić będziecie musieli za dywaniki na podłodze i światełko w suficie. A to wywinduje jego ostateczną cenę w okolice modelu Q3, który z kolei kosztuje praktycznie tyle samo, co świetne Q5. Mam poważne podejrzenia, że układanie cenników Audi powierzyło bażantom. Nie wydaje mi się jednak, aby to w czymkolwiek przeszkadzało kobietom, które namówią swoich mężów na Q2.
BMW 760Li: Ekolodzy, możecie nas cmoknąć!
W dobie gdy wszyscy oszczędzają, zmniejszają silniki i podlizują się ludziom twierdzącym, że CO2 morduje foki i pingwiny, BMW zaprezentowało swoją flagową limuzynę w odmianie z 12-cylindrowym, podwójnie doładowanym motorem benzynowym o pojemności 6,6 litra. Ma 600 koni i 800 Nm, a do setki przyspiesza w 3,9 sekundy. W kategoriach „odwaga” i „bezczelność” beemka dostaje u mnie 11 na 10 punktów.
Bugatti Chiron: Zatrzymać Ziemię
Coś na granicy kiczu i obłędu. Jest ostentacyjny i pretensjonalny jak rolex wysadzany diamentami wielkości orzechów włoskich, ale jednocześnie upchano w nim technologię, z której nawet mnie nie wypada się śmiać. Ten samochód najlepiej definiują liczby: 1500 koni, 16 cylindrów, cztery turbosprężarki, maksymalnie około 420 km/h, 2,5 sekundy do setki, 500 sztuk, 10 mln zł za każdą. To jest tak niewiarygodne, że już podczas samego pisania chciałem wykrzyknąć „Ich komme!”.
Kia Optima Wagon GT: Przepraszam, co to za volkswagen?
Podobno jeżeli naprawdę długo opowiadacie jakieś kłamstwo, to w końcu sami zaczynacie w nie wierzyć. No więc Koreańczycy tak długo powtarzali, że są Volkswagenem, że naprawdę się nim stali. I przekonali do tego także mnie. I wydaje mi się, że Wy również im ulegniecie. A to za sprawą nowej Optimy kombi. Jeżeli chodzi o poziom wykończenia i ergonomię wnętrza, to już znajduje się ona na poziomie niemieckiej czołówki. Niedostatki silnikowe ma zniwelować nowy 245-konny turbodoładowany benzyniak, a w układzie kierowniczym i zawieszeniu wersji GT podobno pojawią się sztywniejsze materiały, dzięki którym nie będziecie mieli wrażenia, że prowadzicie dmuchany materac.
Mazda RX-Vision: Proszę, powiedz „tak”
Przepraszam, ale wiele na jej temat nie napiszę, ponieważ za każdym razem, gdy ją sobie przypominam, zaczynam się obficie ślinić, a wtedy moja klawiattaturalk lkj njhkln assdbfsddscsdew76587v98u 0sji23uh86%&%$&* oijsds8idnk nnjn jknjbj...
Skoda Vision S: Jesienią spróbuję jeszcze raz
Wiele rzeczy w życiu widziałem, ale nigdy skody, która wzbudziłaby takie zainteresowanie publiczności, jak ta. To mniej więcej tak, jakby na premierę łopaty do śniegu w pobliskim sklepie narzędziowym przyszło całe miasto. Jak to możliwe? W internecie przeczytałem, że to koncept pierwszego w historii czeskiej marki dużego SUV-a i jesienią zobaczymy jego wersję produkcyjną. Podobno jest piękny. Jeśli mam być szczery, to jego lewy reflektor faktycznie bardzo mi się spodobał. Prawy tylny słupek też wydaje mi się niczego sobie. I to już wszystko, co mogę powiedzieć. Reszty nie widziałem, bo się nie dopchałem.
Volkswagen Budd-e: To my nakręciliśmy „Gwiezdne wojny”
Nie luksusowy phideon, nie odświeżony up! i nie nowy produkcyjny tiguan wzbudziły największe zainteresowanie wśród zwiedzających. Trochę jakby na zapleczu stał sobie „microbus XXI wieku” – naszpikowany nowoczesnymi technologiami koncepcyjny Budd-e. To, co odróżniało go od konkurentów, to fakt, że wszystko w nim działało – łącznie z elektrycznymi drzwiami i czterema tabletami, które zastąpiły deskę rozdzielczą. Szczerze mówiąc, to wyglądał jak statek kosmiczny gotowy do startu. I nie zdziwiłbym się, gdybyśmy już jutro zobaczyli go w salonach.
Volvo S90 i V90: Szewc ze Szwecji
W czasach, gdy wszyscy usilnie próbują nadawać autom agresywne kształty, ubierać je w łuki, krzywizny i kwadraty połączone z kołami, Volvo postawiło na prostotę. W ten sposób powstał zachwycający lekkością i elegancją sedan oraz wyjątkowo harmonijne kombi. Te samochody to kwintesencja szwedzkości – są bogate, ale ani trochę tego nie okazują. Są jak buty za 3000 zł – wygodne, wykonane z najlepszych materiałów, dokładnie uszyte, ale wyglądają na zwykłe trzewiki z marketu. Nikogo nie będą kuły w oczy. Możecie lubić bmw, audi i mercedesy, ale jeżeli zależy wam przede wszystkim na zachowaniu pozorów skromności oraz na sympatii otoczenia, powinniście kupić volvo. Na szczęście już nie musicie tego robić, zgrzytając ze złości zębami i czując podskórnie, że to najgorsza decyzja w waszym życiu.
Volkswagen Budd-e / Dziennik Gazeta Prawna
Volvo S90 / Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna