Zamiast pisać te słowa, miałem leżeć na którejś z nadbałtyckich plaż, sączyć chłodne piwko, zaznawać świętego spokoju i zajadać się smażoną flądrą. Ale okazało się, że to całkowicie bez sensu. Że jedynym efektem, jaki przyniesie realizacja tego planu, będzie ból głowy i portfela. Z kilku powodów.

Po pierwsze, choć spod mojego domu aż na molo w Sopocie prowadzi autostrada, to na przejechanie nią w szczycie sezonu musiałbym poświęcić 7–8 godzin. A w tyle to można dolecieć do Nowego Jorku. Po drugie, święty spokój. Łatwiej o niego na wyprzedaży klapek w Lidlu niż w Łebie czy we Władysławowie. Mój znajomy był w Kołobrzegu i opowiadał, że codziennie chodził ustawić swój namiot, 200 m bieżących parawanu, parasol, dmuchany zamek i sześć leżaków już o 5 rano. A i tak mógł się pobudować „dopiero” w drugiej linii od brzegu. Raz przyszedł o ósmej i wylądował za wydmą – w lesie. Gdy ruszył orzeźwić się w morzu, po prostu zgubił się w labiryncie utkanym z materiału i odnalazł się dopiero po sześciu godzinach. W Karlskronie.
Byłem na kilkudziesięciu plażach w różnych zakątkach świata i absolutnie na każdej z nich ludziom do udanego plażowania wystarczał kawałek zwykłego ręcznika i okulary. U nas w przyszłym roku hitem będą parawany z kevlaru okalane drutem kolczastym, zaś leżeć obowiązkowo trzeba będzie na materacu sprężynowym 200 x 200 cm z Ikei. Tydzień takich luksusów będzie kosztował tyle, co dwa tygodnie na Malediwach, świeżej flądry nawet nie zobaczycie, bo już w marcu zostanie przekroczony roczny limit jej połowów, a po wejściu do ścieku, który na mapach oznaczony jest jako morze, pozostanie wam pamiątka w postaci wysypki i odmrożonych palców.
No dobra, kiedyś i ja wybiorę się nad Bałtyk w sezonie. Po prostu nie będę miał wyjścia, bo linie lotnicze nie będą chciały wpuszczać mnie na pokład samolotów z obawy przed tym, że już podczas kołowania udam się na tamten świat. A to, czy jest zimno, czy gorąco, będzie mi całkowicie obojętne, bo i tak nie będę już miał czucia w nogach i rękach. W bardzo późnej jesieni mojego życia obojętne będzie mi nawet to, jakim samochodem dotrę na wybrzeże i jak szybko się to stanie. Choć zaraz, zaraz... ideałem na taką podróż wydaje mi się nowa toyota avensis z dwulitrowym benzyniakiem i automatem. Prowadząc ją, autentycznie czułem, jak z każdym przejechanym kilometrem przybywał mi rok życia. Gdy dojechałem do domu, nie byłem już łysy, tylko całkowicie siwy i pomarszczony jak włoski orzech. Wigor, jakim charakteryzuje się ta wersja, można porównać wyłącznie ze zwłokami morświna wyrzuconymi przez fale na brzeg. Przy każdym mocniejszym wciśnięciu pedału gazu silnik najpierw wydawał z siebie jęki w rodzaju: „Naprawdę? Muszę? Ale po co?”, a następnie zaczynał drzeć się tak, jakby wszystkie jego 152 konie były żywcem przepuszczane przez maszynkę do mięsa. Owszem, przy skrzyni biegów znajdziecie przycisk „Sport”, ale gdy go wciśniecie, zmieni się tylko jedno – zaświeci się zielona kontrolka przy zegarach. I to już naprawdę wszystko.
Z sympatii do ludzi z Toyoty nie napiszę już nic więcej na temat tej wersji, lecz poczekam, aż pozwolą mi sprawdzić diesla z ręczną skrzynią. Myślę, że taki zestaw będzie znacznie bardziej pasował do fajnej stylistyki nowego avensisa, jak i naprawdę dobrej jakości, przyjemnych materiałów, które w końcu zagościły w jego wnętrzu. I ogólnego poczucia komfortu. Oraz wygodnych foteli, choć nie rozumiem, dlaczego nadal umieszczone są one tak wysoko, że przeciętny Europejczyk wali głową w sufit. Halo, Toyota! Kto u was jest wzorcem kierowcy? Danny DeVito? Frodo Baggins?
A teraz chciałbym przedstawić wam coś zgoła innego niż benzynowy avensis – nowe renault kadjar, które jest corssoverem i ma przyzwoitego, bardzo ekonomicznego 130-konnego diesla pod maską. Podobają mi się jego wygląd, przestronność wnętrza, prostota obsługi, łatwość wsiadania, pakowność. Niestety, odnoszę wrażenie, że jego wnętrze wykonano z materiałów znalezionych na wysypisku. Są tandetne – twarde, plastikowe, a co najgorsze, skrzypią tak, że autentycznie po każdym trzaśnięciu drzwiami upewniałem się, że nic nie odpadło. Przykro mi to pisać (bo uważam, że Renault w ostatnich latach poczyniło duże postępy), ale już dawno nie jeździłem tak beznadziejnie wykonanym samochodem. Sprawia wrażenie składanego w szopie przy użyciu kleju do tapet. Byłbym w stanie to przełknąć, gdybyśmy mówili o modelu za 40–50 tys. zł, ale wersja, którą jeździłem, warta była grubo ponad 100 tys. Wydaje mi się, że przy tym poziomie wykończenia i biorąc pod uwagę, że auto nie ma napędu na cztery koła, marża producenta wynosi jakieś 50 proc. A dealera kolejne 40 proc.
Przykro mi, że tym razem nie mogłem popaść w „achy” i „ochy”. Naprawdę wydawało mi się, że w dzisiejszych samochodach niedociągnięcia zdarzają się już tylko w detalach. Tymczasem za detal trudno uznać zarówno połączenie benzynowego silnika i automatu w toyocie, jak i rozpadające się wnętrze kadjara. Choć podejrzewam, że akurat z avensisem będzie tak jak z parawanami na plaży. Wszyscy z nich szydzą, a i tak każdy w nie inwestuje. Bo są niezawodną ochroną przed oczami innych. Zupełnie jak toyota. W niej pozostaniecie niezauważeni.