Gdy kilka dni temu wróciłem do domu, w korytarzu przywitało mnie kilka reklamówek wypchanych ciuchami. W pierwszej chwili pomyślałem, że to sugestia od żony, abym się pakował. A raczej, że już mnie spakowała. Albo że spakowała siebie. Okazało się jednak, że to tylko efekt porządków wiosennych, jakie przeprowadziła w szafie. Niestety mojej również.
Niestety, bo w jednej z reklamówek znalazłem swoje ulubione dżinsy. Fakt, że mają jakieś 10 lat, dziurę w kieszeni, plamę po farbie malarskiej na nogawce, wypchane kolana i wytarte siedzenie, niczego nie zmienia – to moje ulubione spodnie, więc poczułem się, jakby żona wywaliła z domu co najmniej nasze dziecko. Próbowała tłumaczyć, że wyglądam w nich jak łach, ale jakoś to do mnie nie przemawia. Dobrze się w nich czuję i mam do nich sentyment. Przecież nie wywala się na śmietnik psa tylko dlatego, że jest stary, gubi sierść, a zapach z jego pyska potrafi zabić dorosłego człowieka. Dlaczego zatem miałbym to robić ze swoimi najfajniejszymi dżinsami?
Założę się, że wy również trzymacie w domu mnóstwo starych rzeczy, których nie pozbywacie się wyłącznie dlatego, że czujecie się z nimi dziwnie związani. Za każdym razem, gdy świerzbi was, by je wyrzucić, mówicie do siebie: „Przecież to jeszcze może się przydać”. Dotyczy to nie tylko odzieży, ale także kubków do kawy, noży, sprzętu elektronicznego, mebli, obrazów, zdjęć, kartek urodzinowych, listów od dziewczyn z liceum, a być może nawet szczoteczek do zębów i zabawek z waszego dzieciństwa. I ja to doskonale rozumiem. W garażu mam ukryte przed żoną pudło opatrzone napisem „Ważne dokumenty”, w którym nie trzymam absolutnie niczego ważnego. Jest w nim za to mnóstwo rzeczy typu „przyda się”. Rzeczy, które najlepsze lata mają za sobą, a mimo to darzę je tak dużą sympatią, że nie potrafię się z nimi rozstać.
A piszę o „przydasiach”, ponieważ ostatnio jeździłem volvo XC70, które na tle konkurentów uznać można za wóz ze średniowiecza. Po prostu jest stare. Szczerze mówiąc, to już w 2007 r., kiedy debiutowało na rynku, uchodziło za leciwe. Szwedzi nie mieli wtedy zbyt wielu pieniędzy na opracowywanie nowych modeli, więc nie stać ich było na nawiązanie technologicznej konkurencji z Niemcami. Później inwestorzy dosypali do kasy koncernu trochę grosza, dzięki czemu powstały naprawdę dobre S60, V40 czy najnowsze „znógzwalające” XC90. Ale akurat model XC70 wszelkie rewolucje ominęły szerokim łukiem. Owszem, przeszedł on coś, co w branży nazywa się faceliftingiem. Ale z faceliftingiem jest jak z kobietą, która wraca od fryzjera i kosmetyczki. Na głowie ma trochę więcej loków, usta wydatniejsze, ale w środku to ta sama osoba, która w nocy ściągała z was kołdrę, a wczoraj wywaliła wasze ulubione spodnie na śmietnik.
I dokładnie tak jest z XC70 – to samochód, który na przestrzeni niemal dziewięciu lat prawie się nie zmienił. Jego sylwetkę zaprojektował Fred Flintstone – została wyciosana w kamieniu. Dla równowagi kamień ten umieszczono na zawieszeniu z waty. A materiały użyte do wykończenia wnętrza dalece odbiegają od tego, do czego przyzwyczaiły nas Audi, BMW czy Mercedes. Mimo że cena jakiej żądają w Volvo za XC70 jasno sugeruje, że mierzyć się ono ma właśnie z niemiecką trójcą.
Najtańsza wersja kosztuje prawie 170 tys. zł, ale nie ma nic – ani napędu na cztery koła, ani automatycznej skrzyni, ani wielu dodatków obowiązkowych w tej klasie. Innymi słowy, dostajecie za te pieniądze podwyższone kombi z plastikowymi nakładkami na błotnikach sugerującymi, że możecie wjechać nim na lekki teren. Ale rzecz jasna nie możecie. Gdy wasi koledzy w SUV-ach zaproszą was na wypad w środek Bieszczadów na biwak, będziecie musieli zdradzić im prawdę. A wówczas stracicie kolegów. Tak więc kupując XC70, po prostu musicie mieć napęd AWD, który – nomen omen – w Volvo sprawdza się naprawdę dobrze. Ale wówczas pożenić go będziecie mogli wyłącznie ze starym, sześciobiegowym automatem, który jest żałosny jak dyrektorzy w FBI. Owszem, Volvo zrobiło doskonałą ośmiobiegową skrzynię, ale tę można zamówić tylko do modeli z... napędem na przód. I z nowymi silnikami. Nie ma zatem złotego środka: możecie mieć dobrą skrzynię i dobry silnik z napędem na przód, albo złą skrzynię i średni silnik z napędem na wszystkie koła. To wybór pomiędzy tym, czy lepiej mieć raka trzustki czy przełyku.
W świetle tego wszystkiego XC70 wydaje się mało udanym produktem. A mimo to je uwielbiam. Autentycznie kocham jego ascetyczność i prostotę. Oraz to, że ma w środku tyle przestrzeni w kwadratowej postaci, że na biwaku nie musiałbym rozbijać namiotu. Bardzo podoba mi się komfort, jaki gwarantuje na słabej jakości drogach, oraz to, że nie próbuje być lepsze, niż jest w rzeczywistości. Zawsze wsiadam do tego modelu z nieskrywanym zadowoleniem, bo mimo mnóstwa swoich wad ma jedną niepodważalną zaletę – duszę. Jeżeli traktujecie auto wyłącznie jako zlepek blachy, skóry, plastiku i gumy, to tego nie zrozumiecie. Ja z samochodami lubię nawiązywać więź, szybko oceniam, czy nasz związek będzie długi i stabilny, czy jest to wyłącznie szybki numerek. W przypadku XC70 ująłbym to tak: potrafi wkurzyć, jest niedoskonałe i nieraz przyjdzie wam do głowy, by je porzucić na rzecz czegoś znacznie atrakcyjniejszego. Ale absolutnie zawsze z sentymentem będziecie do niego wracali i doceniali zalety, jakich nie jest w stanie zaoferować wam nikt inny. Mówiąc wprost, XC70 jest jak moje stare dżinsy, za którymi bardzo tęsknię.