Jeżeli od poniedziałku do czwartku musicie paradować w garniturze w kolorze ziemi i pod krawatem, natomiast dzisiaj czytacie te słowa w wymiętolonej flaneli, spranych dżinsach i w tenisówkach, to znaczy, że pracujecie w jednej z tych firm, w których obowiązuje „Casual Friday”. I strasznie mi was szkoda.
Nie tak dawno jakiś bardzo-mądry-inaczej-człowiek wyglądający na członka klubu Vistuli i Wólczanki próbował mnie przekonać, że to rodzaj „nagrody”, jaką daje swoim pracownikom za to, że zmusza ich do chodzenia przez cztery dni w tygodniu w bawełnianej zbroi krępującej ruchy, i to nawet wtedy, gdy ich robota polega wyłącznie na siedzeniu przez osiem godzin za biurkiem i wklepywaniu cyferek w Excelu. Innymi słowy, człowiek ten karze swoich ludzi w poniedziałki, wtorki, środy i czwartki tylko po to, aby w piątek okazać im swe ludzkie oblicze. W życiu nie słyszałem czegoś bardzo bezsensownego. Gdybym przyjął ten tok rozumowania, to powinienem codziennie spuszczać profilaktyczne lanie swoim dzieciom, zaś w weekend dać im odpocząć od skórzanego pasa i liczyć, że przez to nabiorą do mnie większego szacunku i zaufania.
Zupełnie inaczej byłoby, gdyby firma pozwoliła swoim pracownikom przychodzić w piątki do pracy zupełnie nago. Jestem więcej niż pewien, że miałoby to wyłącznie dobre konsekwencje. Przede wszystkim zatrudnienia w niej szukaliby wyłącznie ludzie pewni siebie i pozbawieni kompleksów, a jak wiadomo, oni znacznie łatwiej osiągają sukces. A także są ładniejsi, co dodatkowo podnosiłoby atrakcyjność pracy w piątki. Nikt tego dnia nie zerkałby niecierpliwie na zegarek, nie myślał o weekendzie i nie zwalniał się z pracy wcześniej. Już w poniedziałek rano wszyscy braliby się ostro do roboty, wiedząc, że w ten sposób znacznie szybciej upłynie im czas do piątku. Zaś kreatywność w zespole wręcz by eksplodowała. Sami przyznajcie, co jest bardziej inspirujące – lektura „Financial Timesa” czy koleżanka w stroju biblijnej Ewy obsługująca kserokopiarkę stojącą tuż przy waszym biurku?
Jedyne, o co w takich okolicznościach musiałby zadbać pracodawca, to parytet płciowy w załodze (co w dzisiejszych czasach jest przecież bardzo dobrze widziane i politycznie poprawne) oraz wprowadzenie widełek wiekowych. Jako że wieść o „Naked Fridays” szybko rozniosłaby się po mieście, o stanowisko w firmie zaczęliby się bić najlepsi specjaliści na rynku. I wątpię, aby trzeba było kusić ich lepszymi zarobkami, prywatną opieką lekarską i służbowym samochodem. Działy HR chcące zatrzymać najlepszych szybko doszłyby do wniosku, że uratować je może wyłącznie wprowadzenie „nagich piątków” u siebie. Natomiast mało wydajni pracownicy zdaliby sobie sprawę, że muszą bardziej się postarać, aby móc korzystać z przywileju. A żeby uniknąć kpin i salw śmiechu, musieliby też zdrowiej się odżywiać i zacząć uprawiać sport. W ten oto sposób nasze przedsiębiorstwa stawałyby się bardziej produktywne i konkurencyjne, a wraz z nimi – cała gospodarka. Każdy chciałby pracować, z biegiem czasu zarabiałby więcej, a więc również więcej wpłacałby do ZUS. Na starość moglibyśmy zatem liczyć na wyższe emerytury, które przeznaczalibyśmy na zwiedzanie francuskiego wybrzeża i oglądanie na nim dokładnie tego, co oglądaliśmy w piątki w pracy.
Zastanawiam się, jak teraz wpleść wątek samochodu, którym jeździłem przez ostatni tydzień, czyli infiniti Q50 2.0t. Spróbuję tak: to auto dla ludzi, którzy nie (z)noszą garniturów. BMW serii 3, mercedes klasy C czy lexus IS zazwyczaj sugerują, że macie do czynienia z człowiekiem, który ma ciasno zawiązany granatowy krawat u szyi, symbolizujący korporacyjne niewolnictwo. Natomiast ktoś, kto kupuje Q50, daje do zrozumienia, że „Casual Friday” obowiązuje go przez cały tydzień. Nie ulega modzie, nie lubi czuć się skrępowany i nade wszystko ceni sobie swobodę. A teraz trochę faktów.
Q50 w wersji z turbodoładowanym dwulitrowym silnikiem benzynowym generuje 211 koni, do setki przyspiesza w 7,2 sekundy, ma siedmiobiegowy automat, napęd na tylne koła i kosztuje od 150 do 170 tys. zł. Na podobnie wyposażone szczycące się porównywalnymi osiągami auta niemieckie wydacie przynajmniej 50 tys. zł więcej. A nie jest to jedyny argument przemawiający za infiniti. Ten samochód naprawdę daje poczucie luzu i swobody. Z jednej strony pełno w nim technologicznych cudów, które nie dopuszczą, byście zbytnio się zbliżyli się do czyjegoś zderzaka albo przekroczyli linię rozdzielającą pasy, a z drugiej po spuszczeniu go z tych wszystkich elektronicznych smyczy pozwala skosztować radości, jakiej w tej klasie i w tej cenie nie jest w stanie zaoferować wam żaden inny samochód. Jest bardzo dobrze wykonany, oferuje wystarczającą ilość miejsca we wnętrzu i spory bagażnik. Do tego naprawdę dobrze wygląda. Tak dobrze, że może być bohaterem „nagich piątków” w każdym biurze.