Polskie Koleje za przeproszeniem Państwowe dostarczają nieprzebranych przemyśleń do felietonów. Niniejszy został zainspirowany przejazdem mojej żony na trasie Warszawa – dawne miasto wojewódzkie w Polsce nadmorskiej.

prof. Krzysztof Rybiński, rektor uczelni Vistula w Warszawie

Żona wybrała się nocnym pociągiem, bo wiadomo, że Polska to jest wielki kraj i przejechanie z Warszawy nad morze zajmuje autobusem pospiesznym 10 godzin. W kasie na Dworcu Centralnym spytała o miejsce w sypialnym, dowiedziała się, że nie ma, ale poradzono jej, żeby zapytała konduktorki w wagonie, bo może jednak się znajdzie. Jak widać, są jeszcze obszary działalności człowieka, gdzie komputer nie wkroczył.

W wagonach drugiej klasy, pomazanych w grafficiarskie esy-floresy, tłok niemiłosierny, ludzie stoją na korytarzach, bo przecież PKP nie jest w stanie reagować dynamicznie na zmiany popytu i podłączyć dwa wagony więcej. Przepychając się przez zatłoczone korytarze, żona dotarła do sypialnego. Okazało się, że jest jedno wolne miejsce sypialne, więc trzeba było wrócić po bagaż i jeszcze raz z bagażem. Po drodze żona mijała ciekawe przedziały. W jednym trwała libacja alkoholowa przerywana rzeczownikiem, czasownikiem i dwoma przymiotnikami. Z innego dobiegał słodki zapach zioła i cichy śmiech.
Najwyższym władzom PKP, które jednocześnie serdecznie pozdrawiam, bo to moi znajomi, polecam książkę Malcolma Gladwella „Tipping point”, w której pokazano, w jaki sposób wyeliminowano przestępczość w Nowym Jorku i jak wielkie znaczenie miał brak tolerancji dla drobnych przestępstw w nowojorskim metrze. Jeżeli chcemy reform na kolei, to trzeba zacząć od drobnych rzeczy, zero tolerancji dla mazania po pociągach, dla libacji alkoholowych czy palenia marychy w przedziałach. Jak będzie porządek, czyste toalety i pociągi bez graffiti, wtedy reformy staną się łatwiejsze.
Ale wróćmy do owego pociągu. Z powodu braku remontów w jednym z przedziałów pasażerka nie mogła zamknąć się na łańcuszek, co rekomendowała wesoła konduktora mówiąca do mojej żony „skarbeńko”. Łańcuszek w tym przedziale był za krótki, więc pasażerka zamknęła się na zamek, a ten się zatrzasnął. I gdy kobieta chciała wysiąść na swojej stacji, okazało się, że nie może otworzyć drzwi. Pociąg zatrzymano, po pół godzinie znaleziono śrubokręt i uwolniono ofiarę.
W tym czasie bladym świtem na obskurnej stacji czekałem na żonę. Między jednym a drugim ziewnięciem zdradzającym dotkliwy brak kofeiny w organizmie usłyszałem damski głos informujący za pośrednictwem radiowęzła, że pociąg interesującej mnie relacji spóźni się o 15 minut. W następnym zdaniu usłyszałem, że to opóźnienie może ulec zmianie. To poczekam, pomyślałem, nie będę szedł na kawę, zresztą jedyna jadłodajnia na dworcu była zamknięta, a 15 minut to za mało na wypad poza obskurny budynek. Potem co pięć minut pani z radiowęzła informowała, że opóźnienie pociągu zwiększy się o kolejne 10 minut i że – zgodnie z następującymi potem faktami – może ulec zmianie. W sumie pociąg spóźnił się godzinę, czyli jechał dłużej niż PKS na tej samej trasie.

Naprawę kolei trzeba zacząć od podstaw. Zero tolerancji dla brudu i opóźnień

Komunikat „opóźnienie pociągu może ulec zmianie” jest silnie wpisany w najnowszą historię Polski, tak jak filmy „Miś” i „Alternatywy 4”. Jako ekonomista rozumiem, że prognozy mogą być obarczone błędem, ale dlaczego PKP nie może od razu poinformować i pasażerów w pociągu, i czekających na dworcu, że szacowane opóźnienie wyniesie godzinę? Albo wynika to z generalnego chaosu na kolei i nic nie można przewidzieć, albo jest jakaś wartość dla kolei w stopniowym przyzwyczajaniu pasażera do skali opóźnienia. A może to taka tradycja.
Z danych Urzędu Transportu Kolejowego wyczytałem, że mieliśmy z żoną pecha. Bo w 2011 roku spóźniał się co dziesiąty pociąg i średnie spóźnienie wynosiło 9 minut i 15 sekund. Ktoś może powiedzieć, że się czepiam. Mało że żona jechała jak panisko w sypialnym, a inni tłoczyli się jak sardynki na korytarzach w drugiej klasie, a przecież godzinne spóźnienie to nic wielkiego, dobrze że w ogóle pociąg dojechał. Bo przecież za komuny to dopiero były spóźnienia i dopiero był tłok. No właśnie, na tym polega problem, że w przypadku PKP ciągle zasadne jest porównanie do komuny. Państwowa własność zupełnie spółkom tej branży nie służy, poza nielicznymi zadbanymi taborami kursującymi na trasach między wybranymi dużymi miastami reszta jest zapyziała i brudna. Zresztą na wielu trasach jeździ się coraz wolniej, bo od lat nieremontowane tory nie pozwalają na szybszą jazdę.
Inną ciekawą obserwację poczyniłem, dzwoniąc do żony, gdy była w pociągu. „Mów głośniej, bo nic nie słyszę, koła dudnią” – usłyszałem, a w słuchawce faktycznie dudniło. Od razu wróciłem pamięcią do bezszelestnych pociągów Shinkansen i TGV, którymi jeździłem w Japonii i we Francji. Tam nie trzeba krzyczeć przez telefon. Do naszych PKP bardziej podobne są pociągi w Myanmarze, tam dudniło nawet bardziej. No ale to bardzo biedny kraj i nie ma środków unijnych na inwestycje.
Gdy wychodziliśmy z dworca, pożegnał nas głos pani z dworcowego radiowęzła: „Pociąg (niezrozumiałe) zamiast na peron pierwszy wjedzie na peron drugi. Podróżnych (niezrozumiałe)”.