Na oddanej w czerwcu autostradzie między Łodzią a Warszawą jest taki dwudziestokilometrowy odcinek, którym można jechać nie więcej niż 70 km/h. Skrzyżowań tam nie ma, asfalt równy jak w krajach bardziej doświadczonych w asfaltowaniu niż nasz, a mimo to ograniczenie.

Andrzej Andrysiak, zastępca redaktora naczelnego

Podobno nie zdążyli położyć tam jakiejś warstwy, więc jest niebezpiecznie. Czy bardziej niebezpiecznie niż na przeoranych koleinami trasach, gdzie można jeździć szybciej, nie sądzę, ale znaki stoją. Korzystam z tej drogi często, samochody suną sznurem ze stałą prędkością (120 km/h), więc dla policji – żniwa.

Każdy kierowca zna dziesiątki takich punktów. Czasami tam zwalnia, częściej nie, licząc, że mu się upiecze, i klnie – pod nosem lub głośno. Bo ustroje się zmieniają, obywatele bogacą (bądź biednieją), a państwo jak robiło nas w trąbę, tak robi. Powiedźmy to w końcu głośno – nie o bezpieczeństwo na drogach tu chodzi, a o pieniądze. W 2006 r. do budżetu państwa wpłynęło z mandatów 500 mln zł. W tym ma to być 1,24 mld. 150 proc. więcej! Kilkaset fotoradarów na drogach, drogówka za każdym krzakiem, nieoznakowane radiowozy na drogach, w bliskiej przyszłości odcinkowy pomiar prędkości, i co? Jest bezpieczniej? No nie. Przecież gdyby było, rzadziej łamalibyśmy przepisy, a tym samym płacili mniej mandatów. A płacimy więcej.
Tu herezję ogłoszę: a jeśli ta metoda nie działa? Wiem, trudno to sobie wyobrazić, ale trzeba wyciągać wnioski z faktów. Wzrost stawek i kolejne narzędzia kontroli nie poprawiły bezpieczeństwa na drogach, w 2011 r. liczba wzrosła w stosunku do roku 2010. Pomogły jedynie budżetowi. Dziś mandaty to swego rodzaju podatki od używania dróg. Jeździsz, więc płacisz. Średnio 124 zł rocznie na głowę. A o bezpieczeństwo zadbaj sam – jeżdżąc spokojniej.