Polacy śledzą z zapartym tchem pojedynek człowieka ze słomianą miotłą na głowie z drugim, który wygląda, jakby miał zejść z tego łez padołu zaraz po ewentualnym zaprzysiężeniu. A przecież Stany Zjednoczone nie są ani zbyt popularnym kierunkiem wakacyjnym dla Polaków, ani nie latamy tam specjalnie często do pracy, o którą teraz łatwiej w Bydgoszczy niż w Detroit czy Chicago.
Oprócz Tesli i Apple’a Amerykanie nie produkują już niczego nowatorskiego, co mogłoby przynosić im międzynarodową sławę. Owszem, nadal pamiętamy, że to im zawdzięczamy Big Maca i colę, ale problem polega na tym, że dzisiaj wolimy sok z kiszonego buraka oraz tofu z jarmużem. Zdecydowanie większy wpływ na nasze życie mają obecnie Chińczycy i Koreańczycy (ci z południa oczywiście). Koreańczycy dali nam świetne telewizory, doskonałe smartfony, czajniki, lokówki do włosów, odkurzacze, lodówki, pralki, komputery i bardzo dobre samochody, a mimo to nigdy z żadnych polskich ust nie wyrwało się szczere: „Ależ chciałbym pojechać do Korei Południowej”! Chińczykom oprócz kaszlu i bezdechu zawdzięczamy wszystko, w co aktualnie jesteśmy ubrani i obuci, a także trzy czwarte wszystkich przedmiotów codziennego użytku. A jednak nie znam nikogo, kto marzy o spakowaniu się i ułożeniu sobie życia w Pekinie. Dlaczego?
W USA co chwilę ktoś do kogoś strzela, traktuje paralizatorem albo przejeżdża mu samochodem po głowie. Sprzedawcy w Stanach muszą co jakiś czas zabijać witryny swoich sklepów dechami, bo w przeciwnym razie nowe adidasy znikają z nich szybciej niż u nas papier toaletowy z Rossmanna i drożdże z Lidla. Czy słyszeliście kiedyś, by coś takiego miało miejsce w Seulu albo Pekinie? Nie! Włóczyłem się kiedyś nocą po najciemniejszych zakamarkach stolicy Chin i z ręką na sercu zaświadczam wam, że czułem się bezpieczniej, niż spacerując w godzinach szczytu po centrum handlowym w Los Angeles.
Ameryka, jaką znamy z telewizji i filmów, nie istnieje. No, chyba że macie wolnych 5 mln dol. na chatę na Florydzie. Tylko wtedy musicie bardzo uważać, by nie pomylić materaca pływającego w waszym basenie z aligatorem. Z kolei gdy się wybudujecie na wzgórzach Los Angeles, możecie spłonąć żywcem z całym domem. A nawet z całym miastem. To może mieszkanie w Nowym Jorku? Świetny pomysł, jeżeli lubicie, gdy metro przejeżdża Wam przez środek sypialni. A Dallas albo Phoenix? Doskonały pomysł, jeżeli chcecie wszędzie mieć daleko i budzić się z grzechotnikiem pod poduszką. Nowy Orlean? Cóż, tam nawet lekka morska bryza potrafi przesunąć wasz dom o 300 mil w głąb lądu. Byłem kilka razy w Stanach Zjednoczonych i przysięgam – ani trochę nie przypominają raju na ziemi. To już nie American Dream, a raczej American Scream. Ameryka jest tandetna. A jednak ma w sobie coś niezwykłego. Coś, czym wszystkich przyciąga. Coś, co trudno określić i zdefiniować.
Kto choć raz był w USA, ten wie, że równie łatwo je nienawidzić, jak i kochać. Co więcej, jedno uczucie nie wyklucza drugiego – najczęściej idą ze sobą w parze. Przypomniałem sobie o tym, gdy wsiadłem do nowego Forda Explorera, który po 20 latach przerwy znowu oferowany jest na europejskim rynku. W tym miejscu chciałbym wyrazić głębokie uznanie dla ludzi z Forda. Bo w czasach, gdy Volkswagen sadzi na dachach swoich fabryk paprotki, próbując udowodnić, jak bardzo jest eko, oni wprowadzają do sprzedaży mierzącego ponad 5 m długości SUV-a z siedmioma miejscami.
Explorer jest tak wielki, że gdy krzykniecie w jego wnętrzu, odpowie wam echo. Środkowy podłokietnik z przodu na upartego mógłby pełnić funkcję dodatkowego fotela. Po złożeniu dwóch tylnych rzędów siedzeń w bagażniku można przewozić lodówkę, pralkę i stół do bilarda. Jednocześnie. Żeby to auto samodzielnie umyć, będziecie potrzebowali drabiny i dwóch dni. Jadąc nim, macie wrażenie, że w zasadzie w ogóle nie musicie używać hamulca – po prostu zmieciecie jak taran wszystko, co jest przed wami. A potem tylko opłuczecie zderzak szlauchem.
Explorer wcale nie jest przy tym kolosem na glinianych drogach. Zaskakująco dobrze pokonuje zakręty, a układ kierowniczy doskonale rozumie zamiary kierowcy i posłusznie przekazuje wszystkie komendy do kół. 10-stopniowa skrzynia biegów płynnie i szybko zmienia przełożenia, a 457 koni nadaje tej 2,5-tonowej bryle stali, plastiku i gumy osiągi, jakich nie powstydziłyby się hot-hatche. Sześć sekund do setki i maksymalnie 230 km/godz. w wozie o wielkości domu jedno rodzinnego!
Te 457 koni to zasługa nie tylko doładowanego silnika V6, lecz także motoru elektrycznego. Bo Explorer jest hybrydą plug-in, ale na samej elektryce nie zajedziecie nim zbyt daleko. Realnie jakieś 25 km. A jak mocniej dusiłem pedał gazu, to bateria pustoszała szybciej niż butelka whisky w piątkowy wieczór. Za to spalanie po wyczerpaniu baterii pozostawało całkiem rozsądne – średnio jakieś 10 l.
Najwspanialsze w tym aucie jest to, że wsiadłem do niego pierwszy raz i już po 15 s miałem ochotę jechać nim z całą rodziną do Chorwacji. Tak jest urzekający. Wielki, dający poczucie niezależności i wolności. Jest jak pierwsza randka w konwencji sado-maso – na początku trochę się obawiacie, ale wkrótce okazuje się, że to jednak kręci. Do tego macie pełną świadomość, że potrafi być naprawdę szybki, ale nie chce się wam tego komukolwiek udowadniać. Wolicie założyć kowbojski kapelusz, odpalić papierosa, wystawić lewą rękę przez oko i toczyć się leniwie. Unikacie przy tym, jak możecie, przyglądania się, z jakim „pietyzmem” wykonano wnętrze. Na pierwszy rzut oka myślicie, że to luksus – skóra, naturalne drewno, elektryczne to, elektroniczne owo. Już po krótkiej chwili zdajecie sobie sprawę, że to tylko ładna tapeta położona na nierówną i popękaną ścianę. Niektóre elementy ewidentnie dopasowywał pijany niewidomy Teksańczyk, kable wysokiego napięcia pod maską owijał izolacją trzylatek, a skóra na fotelach wygląda tak, jakby zapomniano ją wyprawić. Z kolei ta na desce rozdzielczej ma fakturę folii spożywczej. W bagażniku wystają jakieś linki od mocowania trzeciego rzędu foteli, a razem z bolcem zamykającym tylne drzwi można niechcący wyciągnąć roletę przeciwsłoneczną.
Ford Explorer to przerost formy nad treścią. Nie znam nikogo, kto potrzebuje aż tak dużego auta. Do tego ma sporo wad i jest wykonany jak fasady kasyn w Las Vegas – na początku wywołują głośne „WOW”, a po chwili widać, że to zwykły karton. Jednocześnie jednak w tym aucie człowiek po prostu doskonale się czuje. Rozluźniony, zadowolony, uśmiechnięty, wolny. I dokładnie takie jak on są całe Stany Zjednoczone. Wspaniałe w swej fasadowości.