Opóźni się wprowadzenie przepisów, które miały poprawić czarne statystyki wypadków
Najnowszy raport Komisji Europejskiej na temat bezpieczeństwa na drogach w 2019 r. jest druzgocący dla Polski. Na tle większości państw wypadamy źle, w porównaniu do zeszłego roku sytuacja się jeszcze pogorszyła. W przeliczeniu na milion ginie u nas 77 osób rocznie. W niechlubnej statystyce spadliśmy w ostatnim roku o dwa miejsca – na trzecią pozycję od końca. Gorzej jest tylko w Bułgarii i Rumunii, gdzie ten wskaźnik wynosi odpowiednio 89 i 96. Najbezpieczniej jest w Szwecji, gdzie rocznie giną 22 osoby na milion. Średnia w UE wynosi zaś 51.
KE zaznacza, że niektóre państwa w ciągu 10 lat poczyniły ogromne postępy. W Grecji, Hiszpanii, Portugalii, Irlandii czy w krajach nadbałtyckich liczba śmiertelnych ofiar spadła o 30–40 proc. Od 2010 r. w Polsce też wskaźniki spadały, ale w 2015 r. się zatrzymały – każdego roku ginie na drogach blisko 3 tys. osób.
Tymczasem bezpieczeństwo na drogach było jednym z ważniejszych wątków w exposé premiera Mateusza Morawieckiego jesienią 2019 r. W efekcie 31 stycznia Ministerstwo Infrastruktury ogłosiło konkretne propozycje, które miały ograniczyć liczbę wypadków i ofiar. Po pierwsze zwiększona miała być ochrona pieszych, bo według nowych przepisów kierowcy powinni ich przepuszczać na przejściach. Druga propozycja zakładała zatrzymywanie prawa jazdy za przekroczenie dopuszczalnej prędkości o więcej niż 50 km/h także poza obszarem zabudowanym. Miała także zostać ujednolicona dopuszczalna prędkość w obszarze zabudowanym niezależnie od pory dnia (do 50 km/h).
W projekcie zapisano, że te wszystkie nowości wejdą w życie 1 lipca. Tyle że to już zupełnie nierealne.
Projekt zmian w prawie o ruchu drogowym oraz ustawie o kierujących pojazdami przeszedł konsultacje społeczne i utknął w rządzie. Jak informuje DGP rzecznik resortu infrastruktury Szymon Huptyś, został skierowany pod obrady Stałego Komitetu Rady Ministrów. „Po przyjęciu przez rząd projekt będzie przedmiotem prac parlamentarnych. Nowe rozwiązania wejdą w życie po upływie 14 dni od publikacji w Dzienniku Ustaw”. Nie ma już szans, by Sejm zajął się zmianami w czerwcu, bo w piątek skończyło się ostatnie posiedzenie w tym miesiącu. Nie wiadomo, czy projekt trafi pod obrady, które zaplanowano pod koniec lipca. Biorąc pod uwagę zapowiedzi wiceministra infrastruktury Rafała Webera, który przyznał, że zwłaszcza zmiany na przejściach dla pieszych musi poprzedzić kilkutygodniowa kampania informacyjna, to przepisy mogłyby wejść w życie dopiero jesienią.
Według posła Jerzego Polaczka, szefa sejmowej komisji infrastruktury, kwestia poprawy bezpieczeństwa jest nadal priorytetem dla rządzących, ale – przyznaje – musiała trochę poczekać, bo teraz ministrowie skupiają się przede wszystkim na walce ze skutkami COVID-19. W rozmowie z DGP nie chciał deklarować, kiedy zmiany mogą zostać przyjęte.
Zdaniem Łukasza Zboralskiego z portalu BRD24.pl epidemia mogła przyczynić się do spowolnienia prac nad zmianami. Jednak według niego w grę wchodzi też inna kwestia. – PiS nie chce przed wyborami prezydenckimi poruszać tego tematu – ocenia. Przypuszcza, że rządząca partia może obawiać się negatywnych emocji w związku z narzucaniem pewnych ograniczeń i obowiązków na kierowców.
Eksperci zwracają jednak uwagę, że nie można odpuszczać kwestii bezpieczeństwa, bo „epidemia” wypadków wciąż przynosi smutne żniwo. Według wstępnych danych w maju na drogach zginęło blisko 160 osób. To wprawdzie trochę mniej niż w zeszłym roku, ale ten spadek jest proporcjonalny do zmniejszonego ruchu. A z tygodnia na tydzień liczba aut na drogach wraca do poprzednich poziomów, czemu sprzyja m.in. chęć unikania komunikacji zbiorowej. Dodatkowo w pierwszych tygodniach pandemii zaobserwowano inną, złą tendencję. Choć liczba wypadków była mniejsza, to statystycznie były bardziej tragiczne w skutkach. Powodem mogła być wyższa prędkość na opustoszałych ulicach.
Policja od dawna powtarza, że zbyt szybko jeżdżący kierowcy to jedna z głównych przyczyn wypadków. W Polsce mamy zaś niewydolny, dziurawy system kontroli prędkości, na którym kilkakrotnie suchej nitki nie zostawił NIK. Nie dość, że fotoradarów stacjonarnych jest w kraju stosunkowo niewiele – ok. 500, to na dodatek przekraczanie prędkości często uchodzi kierowcom na sucho. Choć w 2019 r. urządzenia zarejestrowały 1,58 mln takich wykroczeń, to mniej niż połowa z nich zakończyła się wystawieniem mandatu. Wszystko przez to, że duża część kierowców wykorzystuje luki w przepisach i nie chce się przyznać, że to oni prowadzili. Zimą nadzorująca fotoradary Inspekcja Transportu Drogowego zapowiadała, że wspólnie z rządem chcą doprowadzić do uproszczenia przepisów, co miałoby przyspieszyć i ułatwić egzekucje kar. Na razie nic z tego nie wyszło.