Siedziałem przed komputerem trzeci kwadrans ipiłem czwarty kieliszek wina, zastanawiając się, od czego powinienem zacząć felieton. Już miałem się poddać inapisać do szefów Magazynu, że niestety zdechł pies mojej ciotki imuszę jechać na pogrzeb, wzwiązku zczym nie dam rady zapełnić połowy kolumny piątkowego wydania, gdy dostałem SMS. Kumpel przysłał mi zdjęcie skody superb – prawdopodobnie egzemplarza testowego dla klientów jednego zsalonów marki. Samochód na drzwiach miał dwa wielkie napisy, które mnie natchnęły.
Pierwszy z nich głosił „Nowa skoda superb” – na wypadek gdyby ktoś zechciał uznać ją za stary model, od którego różni się tak, jak Rafał Mroczek od Marcina Mroczka. Pozwólcie, że zapytam was: gdy wasza stara żona wraca od fryzjera i udajecie się wspólnie na imieniny do znajomych, to w progu mówicie: „Poznajcie moją nową żonę”? Nie sądzę. Ale ludzie ze Skody mają do tego inne podejście. Choć trzecia generacja superba jest na rynku już równe pięć lat, to według nich nadal jest nowa. Bo w ramach lekkiego liftingu zmienili jej reflektory. Na tej samej zasadzie mogę powiedzieć, że mam w piwnicy zupełnie nowy rower z 2015 r. – bo ubiegłej wiosny wymieniłem bidon.
DGP
Jeszcze śmieszniejszy jednak był drugi napis na drzwiach egzemplarza ze zdjęcia. Otóż obwieszczał on z dumą całemu światu, że superb to… „Nowa definicja luksusu”. Nie żartuję, sami możecie to sprawdzić – wejdźcie na stronę Skoda.pl, a zobaczycie wszystkie modele marki z sensownymi i prawdziwymi opisami (octavia jest liderem rynku, kodiaq to duży SUV, elektryczne citigo jest napędzane pozytywną energią – super!), a wśród nich stoi superb „nowa definicja luksusu”. Idąc tą drogą renault to nowa definicja jakości, dacia to nowa definicja jazdy autonomicznej, zaś rolls royce to nowa definicja auta miejskiego. Kosze z ciuchami w Lidlu to nowa definicja elegancji, mrożona pizza z Biedronki to nowa definicja trzygwiazdkowej knajpy Michelin, a przelot liniami WizzAir to nowa definicja klasy biznes. Rozumiecie co mam na myśli, prawda?
Mam w szafie spodnie, za które zapłaciłem 149,90 zł, ale nie nazywam ich luksusowymi, tylko komfortowymi i porządnymi. I identycznie sprawa ma się z superbem – być może jest to wóz komfortowy, porządny i dobrze wyposażony, ale ani trochę luksusowy. „Luksusowa skoda” to oksymoron.
Zgoła inaczej podchodzą do kwestii haseł reklamowych Francuzi. Zamiast ściemniać i kombinować, po prostu stawiają na szczerość. Najlepszy przykład to alpine A110. Renault (to do nich należy ta marka) mogło walnąć w jego przypadku opis „Nowa definicja porsche”, albo „Nowa definicja samochodu sportowego”. Ale postawili na proste, za to w 100 proc. zgodne z prawdą: „Powrót legendy”. A ocenianie tego, czym tak naprawdę jest to auto, zostawili klientom. I mnie.
No więc wgramoliłem się nie bez trudu do tego pudełka po butach z czterema kołami i znalazłem się jednocześnie w dwóch światach. Pierwszy z nich to piękne sportowe akcenty, lakierowane boczki drzwi plus pikowane wstawki, czerwone przyciski „Start” i „Sport”, idealna kierownica, aluminiowe podparcia nóg na podłodze i genialne kubełkowe fotele. Ten drugi świat to wykonanie w stylu Francuza, który przyszedł do roboty zaraz po tym, jak przez tydzień bardzo uroczyście i z pełnym oddaniem obchodził święto Beaujolais nouveau. Nie wiem, co chybotało się na boki bardziej – on czy konsola środkowa egzemplarza, który składał i którym jeździłem. Dźwignia kierunkowskazów po 10 tys. przebiegu latała tu tak, jakby była przyklejona na klej biurowy, a niektóre plastiki jakością przypominały opakowania waniliowego serka homogenizowanego. Nie mogę też nie wspomnieć o multimediach, zaprojektowanych prawdopodobnie przez niewidomego miłośnika Commodore’a C64.
Wszystkie te rzeczy w normalnym samochodzie zirytowałyby mnie tak bardzo, że po 100 m jazdy porzuciłbym go w rowie i udał się do domu piechotą. Ale alpine A110 nie jest zwykłe. Zacznijmy od tego, że zrobiono wszystko, aby było lekkie. Bardzo lekkie. Waży niespełna 1100 kg, co oznacza, że jest prawie 300 kg lżejsze od porównywalnego porsche caymana! Dorzućcie do tego 252-konny silnik zamontowany zaraz za waszymi plecami (czyli centralnie), idealny rozstaw masy, niski środek ciężkości, rewelacyjnie zestrojone zawieszenie i komunikatywny układ kierowniczy, a otrzymacie wóz, który sprawia, że kąciki waszych ust spotykają się ze sobą na potylicy.
Po każdej przejażdżce apline miałem zakwasy w policzkach, a wyprodukowanymi przez mój mózg endorfinami mógłbym obdarować wszystkich w promieniu 300 km. Sposób, w jaki prowadzi się to auto, nie przypomina niczego, czym jeździłem do tej pory. I nie chodzi wcale o przyspieszenie w 4,5 sek. do setki czy strzały z wydechu, ale o to, z jaką lekkością i zwinnością się porusza. Porównać to mogę do lotu ważki, która w ułamku sekundy, niemal niepostrzeżenie, potrafi zmienić położenie i zachować przy tym stabilność. W jej zachowaniu nie ma krzty chaosu, wszystko jest przemyślane, odbywa się błyskawicznie, pewnie i z niesamowitą lekkością – i dokładnie tak jeździ A110.
Magazyn DGP 28 lutego 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Współczesne samochody robią wszystko, aby całkowicie odizolować was od drogi i tego, co dzieje się za oknem. Niby trzymacie kierownicę, wciskacie gaz i hamulec, ale w rzeczywistości czujecie, że więcej zależy od procesorów i informatyków, którzy siedzą 2 tys. km stąd niż od was. W alpine jest inaczej – stajecie się integralną częścią maszyny. Jednym z jej trybów. Czujecie przełożenie każdego ząbka w układzie kierowniczym, każde ugięcie się sprężyny w zawieszeniu, każdą zmianę biegu. Jednocześnie jednak jest tu na tyle komfortowo, cicho i przyjaźnie, że za doskonały pomysł uznajecie dojeżdżanie tym autem codziennie do pracy. Bo paradoksalnie nie męczy. Jest za to lekiem antydepresyjnym. Oddziały psychiatryczne zamiast karetek powinny dysponować A110 – wielu pacjentów ozdrowiałoby jeszcze w drodze do szpitala.
Problemem pozostaje cena. Prawie 240 tys. zł za najtańszą wersję i 260 tys. za lepiej wyposażoną. Nie chodzi jednak w tym wypadku o kwotę samą w sobie, tylko o to, że za podobne pieniądze możecie mieć 300-konne porsche cayman, 340-konne BMW M240i, a nawet znacznie praktyczniejsze audi RS3 z 400 końmi pod maską. Wydaje mi się, że Francuzi celowo ustawili cenę alpine na tak wysokim, wręcz zaporowym poziomie. Bo chcieli, by pozostało autem wyjątkowym, niszowym, ze statusem legendarnego – tak jak jego poprzednicy. Tak więc hasło „Powrót legendy” idealnie do niego pasuje. Jednak jeszcze bardziej pasowałoby „Nowa definicja samochodu sportowego”.