Kilka dni temu, z niedzieli na poniedziałek, tuż przed godziną trzecią w nocy, w wypadku samochodowym zginął Wojtek. Mój kolega. Dziennikarz „Rzeczpospolitej”. Ojciec, przyjaciel, chórzysta, człowiek na bakier z modą i maszynką do golenia. Wesołek, dżentelmen starej daty, wierny klient koncernów tytoniowych. Tym, co nas połączyło, była miłość nie tylko do samochodów, lecz także do wina, dobrego jedzenia, podróży i życia jako takiego. Czerpał z niego garściami i nie pozwalał, by przelatywało mu przez palce.
Magazyn okładka 31.10 / Dziennik Gazeta Prawna
Wojtek nie zwracał uwagi na to, czy samochód ma tryb jazdy komfortowej, sportowej czy ekonomicznej. Bo on i tak po drogach publicznych jeździł tylko w jednym trybie – odpowiedzialnym. Zwracał uwagę na wszystko i wszystkich. Jestem więcej niż pewien, że tej tragicznej nocy, na obwodnicy Mszczonowa, prowadził całkowicie zgodnie z przepisami. Co się w takim razie stało? Cóż, to samo, co w każdej chwili i w każdym miejscu może zgubić każdego z nas. Rutyna i małe rzeczy, na które nie zwracamy uwagi.
Od dawna wyznaję kontrowersyjną tezę, że to nie prędkość zabija, tylko nagłe zatrzymanie się. Współczesne samochody, szczególnie te z wyższej półki i sportowe, osiągają bez najmniejszych śladów zadyszki prędkości rzędu 250 km/h, a przy 200 km/h prowadzą się łatwo i przyjemnie – jak wózek ze śpiącym niemowlakiem. Tną zakręty precyzyjniej niż neurochirurg naczynia w mózgu, pozostają stabilne jak Pałac Kultury i sprawiają wrażenie bezpiecznych jak bunkier. I wszystko jest dobrze, dopóki ktoś nie wymusi pierwszeństwa, nie zajedzie drogi, przed maskę nie wyskoczy zwierzę, nie pęknie opona, pod pedałem hamulca nie zaklinuje się butelka wody albo nie postanowicie pobawić się telefonem czy po prostu zmienić stacji radiowej. Dopiero wtedy pojawiają się problemy. Największym z nich jest właśnie nagłe zatrzymanie się. Na filarze wiaduktu, na drzewie, na betonowej barierze, na tirze.
Wojtek wjechał pod tira i nie uratowało go to, że prowadził zgodnie z przepisami. Wracał z Austrii. Przejechał bezpiecznie ok. 1 tys. km i był dosłownie kilka kilometrów od domu! Pech? Też. Ale statystyka pokazuje, że właśnie tuż przed domem czy innym punktem docelowym najczęściej dochodzi do tego typu wypadków. Świadomość, że za kilka minut będziemy we własnym ciepłym łóżku, sprawia, że mózg przechodzi w tryb relaksu, tracimy koncentrację, opadają powieki i… W taki oto sposób świadomość zbliżającego się odpoczynku w ułamku sekundy zamienia się w wieczny odpoczynek.
Kto choć raz nie prowadził zmęczony, powtarzając sobie w myślach: „Dojadę, przecież to już tylko kilkadziesiąt kilometrów”, niech pierwszy rzuci kamieniem. Niech odezwą się ci, którzy ZAWSZE z urlopu w Chorwacji czy we Włoszech wracają „na dwa razy”, z noclegiem gdzieś po drodze. Każdy z nas chce być na miejscu jak najszybciej. Znam takich, którzy nawet dzieciom nie pozwalają się wysikać po drodze, bo liczy się czas. A potem chwalimy się rekordami. Sam kilka lat temu przejechałem 1,6 tys. km ciurkiem, z kilkoma krótkimi postojami – na jedzenie, kawę, siku, rozprostowanie kości i oczywiście kilka puszek energetyków. Czemu to zrobiłem? Bo wierzyłem, że jestem niezniszczalny. Bo „dasz radę, przecież jesteś twardy” dźwięczało w mojej głowie głośniej niż „wyluzuj, odpocznij, przecież jutro też jest dzień, a przez noc nikt nie zwinie asfaltu”.
Podobnych błędów, popełnianych mniej lub bardziej świadomie, jest znacznie więcej. A zacząć należałoby od pozycji za kierownicą. Wiecie, że 80 proc. z nas źle siedzi za kółkiem? Serio! Ręce mamy za daleko od kierownicy, a nogi nierzadko za blisko pedałów. I fatalnie zapięte pasy bezpieczeństwa – przy odrobinie szczęścia już podczas mocnego hamowania zostawią siniaki na szyi. A jeśli będziecie mieć pecha, to podczas wypadku przetną wam tętnicę i wykrwawicie się, zanim w ogóle ktoś zdąży dobiec do waszego auta. Ocalą was strefy zgniotu, poduszki powietrzne i setki kilogramów stali, a zabije niepozorny pas bezpieczeństwa. Nie żartuję. To naprawdę może się zdarzyć.
Gorzej, że to samo możecie zrobić waszym dzieciom. Z przerażeniem obserwuję to, jak ludzie przewożą swoje pociechy. W bagażniku zabezpieczają torbę z laptopem, żeby nie latała po całym kufrze, ale najcenniejsze, co mają, transportują jak worek kartofli. Pas przeciągnięty pod pachą lub poluzowany na biodrach – żeby było wygodniej. Albo ocierający się o szyję, bo fotelik za duży albo za mały. A w ruchu miejskim nadal zdarzają się przypadki, gdy kilkulatek stoi między przednimi fotelami i patrzy na drogę. No bo co może się stać? Przecież jedziemy maksymalnie 50 km/h!
Korzystając z faktu, że zbliżają się dni, podczas których każdy z nas się spieszy – na groby, na obiad, do rodziny, do czyjegoś domu, a potem do swojego domu – mam do was prośbę. Zwracajcie uwagę na małe rzeczy. Bądźcie skoncentrowani. Odpoczywajcie. Lepiej żebyście później dojechali na cmentarz, niż żebyście mieli dostać na niego bilet w jedną stronę. Bezpiecznych Świąt. Tych i każdych innych.