Jeżeli codziennie zaglądacie do internetów, to prawdopodobnie natknęliście się w tym tygodniu na informację o 104-latku, który spowodował stłuczkę na jednej z warszawskich ulic. Zmieniał pas niewiele młodszym od siebie fiatem uno i przytarł jakiegoś mercedesa. Policjanci, którzy przyjechali na miejsce zdarzenia, pięć razy z niedowierzaniem sprawdzali datę urodzenia w dowodzie osobistym staruszka. Ostatecznie postanowili nie wlepiać mu mandatu, tylko poprzestać na pouczeniu. – Bo mówił z sensem – tłumaczyli.
Suzuki Swift / Dziennik Gazeta Prawna
To fantastyczna wiadomość! Od dzisiaj możecie śmigać po ulicach, jakbyście grali w „Need for Speed” – przejeżdżać na czerwonym, rozwalać przypadkowe auta i osiągać prędkości godne myśliwców naddźwiękowych. Policja przymknie oko na wasze wyczyny, jeśli tylko później będziecie gadali z sensem. Tak się składa, że ja po wypiciu pół litra wódki podobno myślę i mówię logiczniej i racjonalniej niż na trzeźwo. Mam zatem szczerą nadzieję, że gdy w takim stanie wsiądę do auta, to funkcjonariusz Psikuta postanowi zakończyć nasze ewentualne spotkanie pouczeniem i życzeniami szczęśliwej dalszej drogi. A być może nawet będzie mnie eskortował pod drzwi samej sypialni. Bo choć byłem pijany, to nadal mówiłem z sensem.
No dobra, koniec żartów. Nie mam nic przeciwko temu, że policjanci wyrazili swój szacunek względem starszego pana, jedynie go pouczając. Ewentualny mandat mógł przekroczyć wartość jego fiacika, a to po prostu byłoby podłe, bezwzględne i niehumanitarne. Nie zmienia to jednak faktu, że funkcjonariusze natychmiast powinni skierować tego weterana życia na badania lekarskie potwierdzające, że nadal może siadać za kierownicą auta. Fakt, że mówił z sensem, niczego tu nie zmienia. Stephenowi Hawkingowi również nie można odmówić bystrości umysłu i całkiem sensownych spostrzeżeń dotyczących astrofizyki i kosmosu, ale przecież nie oznacza to z automatu, że nadaje się do prowadzenia samochodu.
Znam kilka osób w podeszłym wieku, które niezwykle cenię za lotność umysłów, inteligencję, erudycję etc. Ale jednocześnie uważam, że już dawno temu powinno się im odebrać prawa jazdy. Choć są w stanie bezbłędnie wyrecytować miejsca i daty wszystkich powstań w Europie, jakie miały miejsce w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat, to na skrzyżowaniu równorzędnym nie odróżniają prawej strony od lewej. Gdy kot albo pies wyskoczy im przed maskę, pytają „co to było?” dopiero po kwadransie, zaś wielkiego żółtego busa firmy DHL dostrzegają dopiero w momencie, gdy są 7 cm od jego zderzaka.
Broń Boże, nie śmieję się ze starszych osób. I jestem daleki od generalizowania. Z pewnością wielu 70-latków nadal nieźle radzi sobie za kierownicą. Ale stoję na stanowisku, że powinni to udowodnić. Przynajmniej raz na kilka lat należy sprawdzać ich wzrok, słuch i refleks oraz weryfikować, czy samodzielnie i dość sprawnie poruszają wszystkimi swoimi kończynami. Sam poprosiłem już swoją żonę, aby – gdy tylko zauważy, że mylę imiona dzieci, a do otwarcia butelki wina potrzebuję okularów – zabrała mi prawo jazdy i przepuściła przez niszczarkę.
Z drugiej strony, za 20–30 lat, gdy moja skóra będzie przypominała fakturą skorupę orzecha włoskiego, wcale nie będę potrzebował prawka, żeby jeździć. Bo samochody będą prowadziły się same – trzeba będzie tylko wstukać odpowiedni adres i wóz bezpiecznie dowiezie was do celu. Tu jednak widzę inny problem. Za każdym razem, gdy zechcę wybrać się na przejażdżkę, będę musiał prosić któregoś z wnuków, by pomógł mi zaprogramować tego laptopa na kołach. Sam nie dam rady. Już dzisiaj obsługa niektórych funkcji w samochodach mnie przerasta. W renault, mercedesie, audi i wielu innych markach nie umiem nawet ręcznie ustawić stacji radiowej.
Problem się skomplikuje, jeśli wnuki będą mieszkały na drugim końcu Polski albo – co też może się zdarzyć – Europy. A ja pewnego dnia będę musiał szybko jechać do urologa po receptę. Co wówczas? Być może mój samochód będzie rozpoznawał głos i będzie na tyle inteligentny, że gdy tylko krzyknę: „Jedź do mojego urologa. Na ulicę Szlenkierów”, on bezbłędnie wykona zadanie. Tyle że będę już stary, a więc nie będę miał zębów, w związku z czym polecenie zabrzmi mniej więcej tak: „Yech do ucholocha. Na Hlenhkiechóf”. W ten sposób znajdę się na Islandii.
Jak widzicie, technologia nie jest i nie będzie w stanie wszystkiego za nas załatwić. Na drodze staną jej nasza starość i niedołężność. Nie zmienia to faktu, że mnóstwo rzeczy już teraz jest dzięki niej łatwiejsze. Jeździłem nie tak dawno nowym suzuki swiftem, który miał mnóstwo systemów wspomagających jazdę. Hill Hold Control sprawiał, że nie staczałem się do tyłu na wzniesieniu, a Dual Sensor Brake Support z kamerą monoskopową i czujnikiem laserowym dbał o to, bym zatrzymał się przed poprzedzającym autem nawet wtedy, gdy zapomniałem wcisnąć hamulca. Światła nie tylko same się tu włączają, kiedy zapada zmrok, lecz także przełączają się między drogowymi a mijania. Na autostradzie samochód utrzymywał zadaną prędkość, sam przyhamowywał i przyspieszał zależnie od panującego ruchu. A do tego ostrzegał mnie o tym, że zjeżdżam na sąsiedni pas ruchu, choć nie powinienem, a nawet – to nowość – o niekontrolowanym zygzakowaniu pojazdu. Innymi słowy, to auto jest w stanie rozpoznać, że jesteście nawaleni, i wówczas delikatnym pikaniem sugeruje, byście wysiedli.
W tym miejscu chciałbym przypomnieć, że swift nie jest konkurentem mercedesa klasy S, tylko typowym miejskim autem, które w topowej wersji wyposażenia z tymi wszystkimi wodotryskami możecie mieć za 60 tys. zł. Warto jednak dołożyć do tego kolejne 15 tys. zł i kupić wersję 1.0 boosterjet z sześciobiegową skrzynią automatyczną. Wówczas możecie nie tylko być ślepi i pijani, ale nawet nie mieć prawej ręki i lewej nogi – i tak dacie radę go poprowadzić. Ale najlepsze jest to, że będziecie czuli się w nim, jakbyście ciągle mieli 20 lat.
Nie potrafię do końca opisać fenomenu tego auta słowami. Są modele ładniejsze od niego, są lepiej wykończone, są też i szybsze, ale żaden nie budzi we mnie takiej sympatii jak swift. 111-konny silniczek wyjątkowo żwawo reaguje na każdą komendę wydawaną lewą nogą, a bardzo komunikatywny układ kierowniczy i sportowo zestrojone zawieszenie sprawiają, że auto sprawia wrażenie zwrotnego i sprytnego jak zając uciekający przed lisem. Miejskim suzuki jeździ się po prostu łatwo, lekko i przyjemnie, a jednocześnie z odrobinką adrenaliny. To także zasługa jego wagi – gotowy do drogi, zatankowany i z kierowcą waży niespełna tonę. No i pali średnio przy normalnej jeździe nie więcej niż 6 litrów benzyny (choć znam i takich, co poza miastem schodzą poniżej 5 litrów).
To jeden z niewielu wozów, w którym potrafię sobie wyobrazić zarówno mojego syna, gdy skończy 18 lat, jak i siebie, gdy już notorycznie będę zapominał zapiąć rozporka i adresu, pod którym mieszkam. Bo młodym da poczucie wolności, lekkości i pozwoli skosztować rozsądnych porcji adrenaliny, a w życie 70-latków wniesie odrobinę radości. Zaś wszyscy pomiędzy znajdą w nim dobre, zaskakująco przestronne w środku, bezpieczne, sympatyczne, żywiołowe i oszczędne miejskie auto.