- Fałsz, prawda, informacje i opinie – wszystko się wymieszało. Ale jeszcze trochę i otrząśniemy się z przyzwolenia na chamstwo i agresję - mówi Alina Naruszewicz-Duchlińska profesor Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, badaczka komunikacji internetowej. Autorka prac o hejcie i hejterach
Jesteśmy w przedwyborczej gorączce, internet płonie. Politycy i sędziowie organizują farmy trolli, internauci komentują. W przestrzeni publicznej padają grube słowa. Kiedy to się zaczęło?
Alina Naruszewicz-Duchlińska profesor Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, badaczka komunikacji internetowej. Autorka prac o hejcie i hejterach, fot. Materiały prasowe / DGP
Kiedy politycy zauważyli, że istnieje internet i pojęli, że jest całkiem przydatnym narzędziem, a więc nie tak dawno temu. Granicą może być wygrana Baracka Obamy w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych w 2008 r. – intensywna obecność w internecie przyniosła mu sukces. Ale to, co dziś nazywamy hejtem, jest o wiele starszym zjawiskiem. Proponuję przenieść się do okresu XX-lecia międzywojennego, kiedy toczył się naprawdę ostry spór polityczny, padały mocne słowa, aczkolwiek ta kłótnia miała jeszcze pewne znamiona wdzięku. Na przykład przeciwnicy marszałka Józefa Piłsudskiego nazwali go „Dyktatuś”, co było złośliwe, ale nie przekraczało norm dobrego wychowania. Zresztą mogłybyśmy się cofnąć o wiele wieków, przeanalizować język dysput w starożytnych Grecji czy Rzymie, gdzie przeciwnicy polityczni także nie szczędzili sobie razów. Jednak w tych zamierzchłych czasach na podstawie mów wygłaszanych przez polityków można było uczyć młodych ludzi zasad składni, retoryki i w ogóle sztuki przekazywania myśli. Teraz, słuchając wystąpień naszych polityków, chciałoby się zatkać uszy młodzieży, aby nie nabierała złych nawyków.
Wystarczą słowa klucze, jak np. hańba, nie trzeba nawet rozwijać myśli. I jeszcze koniecznie dorzucić, że nie ma na coś naszej zgody.
To są takie słowne etykietki, efemerydy, które zmieniają się niczym moda – raz zakładamy długie sukienki w barwne kwiaty, a w następnym sezonie ubieramy się w szare dresy. Podobnie jest ze słowami, które dominują w dyskursie. Ta pani Emi, hejterka, chętnie mówiła o przeciwnikach jako o gnidach... To bardzo deprecjonujące określenie, odczłowieczające rywali, określające ich jako coś wrogiego, groźnego, co należałoby zniszczyć, zgnieść. Nie zasługują na to, aby istnieć. Ale jest także kolejna etykietka – LGBT. To także nie człowiek, lecz jakieś dziwo, które jest nam nieprzyjazne, a domaga się większych praw niż przeciętny obywatel. Nikt tego „środowiska LGBT” nie zdefiniował, ale w pewnych kręgach jest oczywiste, że to wróg. Albo kolejne określenie klucz – „mowa nienawiści” – które po śmierci prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza zaczęliśmy odmieniać przez wszystkie przypadki, przy czym straciło swój pierwotny sens. Wcześniej, operując nim, mieliśmy na myśli nacechowane negatywnymi emocjami, wyrażające uprzedzenia twierdzenia atakujące jakieś grupy społeczne ze względu na rasę, wiek, płeć itd. Teraz wyrażenie „mowa nienawiści” nabrało charakteru zaczepno-obronnego. Wcześniej, jeśli ktoś się z kimś nie zgadzał, to się nie zgadzał i kwita. Teraz każdy odmienny od naszego pogląd określa się jako mowę nienawiści. Ostateczny argument w dyskusji.
To jak z Hitlerem i faszyzmem: w moim otoczeniu sięgnięcie po argument „ad hitlerum” kończy rozmowę.
Mam często wrażenie, że znów znaleźliśmy się w czasach głębokiego PRL-u, gdzie jesteśmy dobrzy my i źli oni, swoi i obcy – niezależnie od tego, jaką kto reprezentuje opcję polityczną. Te niby-rozmowy, komentarze mają charakter emocjonalny, a nie merytoryczny. Ludzie, także w sieci, uprawiają propagandę, zamiast rozmawiać. To, co dzieje się dziś na forach, jest przerażające. Ale jestem przekonana, że przykład przyszedł z góry. I to nawet nie tyle od polityków, ile od artystów, ludzi kultury. Pamiętam, jakim szokiem była dla mnie pierwsza edycja popularnego później programu „Idol”. Nie wierzyłam własnym oczom i uszom, kiedy jurorzy dokuczali uczestnikom, ba, obrażali ich, niszczyli. W takiej np. „Szansie na sukces” – nawet jeśli uczestnik wył – prowadzący co najwyżej dobrotliwe zażartował. W „Idolu” uderzali słowami niczym pałkami. I to się bardzo ludziom spodobało. Wszyscy żyli tym, że można być tak bardzo niegrzecznym w przestrzeni publicznej. I że zamiast kary otrzymuje się za to podziw i pieniądze.
Magazyn DGP 6 września / Dziennik Gazeta Prawna
Ale ludzie wiedzieli, na co się decydują, i szli w to jak w dym. Takich – i brutalniejszych – programów, których formuła czerpała z show Jerry’ego Springera, było później wiele. Ale nawet niewinne reality show „Tylko miłość” doprowadziło do samobójczej śmierci jednego z uczestników, który poczuł się upokorzony przed kamerami. A jeszcze te wszystkie roasty, disy, wreszcie – to moja teoria – 24-godzinne programy informacyjne. Wystarczy zaprosić polityków i niech się rzucają sobie do gardeł.
Oczywiście, że będą to robić, bo chcą być wyraziści, rozpoznawalni. Wyróżnij się albo giń. Kiedy po raz pierwszy złamie się konwencję – że trzeba być uprzejmym, nie przeklinać, nie obrażać – łatwo przekraczać kolejne granice. A że, jak się okazało, nieuprzejmość sprzedaje się lepiej, pojawiło sie jej coraz więcej. Po szokującym nas początkowo „Big Brotherze” nadeszły czasy „Warsaw Shore”, a celebryci okładają się w klatkach, wcześniej obrzuciwszy się soczystymi przekleństwami. Nie wiem, czy czytelnicy DGP pamiętają Testovirona, vlogera i hejtera, największego trolla w sieci – jak o nim w czasach jego świetności mówiono. Wyśmiewał on Polaków cebulaków, klął, profanował Biblię. Wydawało się wtedy, że niczego gorszego już nie można zrobić, kiedy pojawiły się patostreamy z wymiotowaniem, uprawianiem seksu, po prostu szambo. Dla mnie takim kamieniem milowym, nie w sieci, ale w ogóle w sferze publicznej, była pewna recenzja zamieszczona w dziale kultury jednej z gazet zaczynająca się od słów: „Przedstawienie było do dupy.”. Takie słowa w tygodniku opinii, dla intelektualistów. A potem poszło: najpierw tygodniki opinii zaczęły zamieszczać na łamach komentarze internautów, potem niektórzy publicyści tych tygodników sami zaczęli pisać jak internauci. Jeśli porównać to, jaki był internet 15, 10 lat temu, a jaki jest teraz, okaże się, że to różne światy. I tak samo jest z rzeczywistością niewirtualną. Wszyscy na to ciężko pracowaliśmy.
Czy to nie jest rytualne narzekanie, że kiedyś było lepiej? Że kiedyś ludzie byli porządniejsi.
I to prawda. Przyzwolenie na chamstwo i agresję w przestrzeni publicznej przekłada się na jakość życia nas wszystkich, na atmosferę, w jakiej żyjemy, wreszcie na biznes. Kiedy „niewinnie” przyjęliśmy, że agresywny i nieuprzejmy juror w teleshow czy ekspert jest autorytetem, szybko doszliśmy do wniosku, że takim należy być w życiu, żeby osiągnąć sukces. Człowiek grzeczny i spokojny jawi się jako słabeusz, nieudacznik. Śledziłam kiedyś dyskusję na internetowym forum: firma budowlana X przegrała przetarg z firmą Y, z którą przez wiele lat współpracowała i od której dostawała wiele zleceń. Po prostu żyła z niej, dzięki niej urosła. A mimo to X podała Y do sądu. Pojawił się zarzut, że zachowała się niehonorowo i powinno być jej wstyd. Właściciel X skomentował: „Czemu ma mi być wstyd, takie mamy wilcze czasy”.
Uważa pani, że winne są także portale, które tylko udają, że walczą z hejtem, a tak naprawdę obecność agresywnych treści zwiększa ich popularność.
Tak było i wciąż jest, choć powoli się to zmienia. Przełomem, jak sądzę, była sprawa związana z komentarzami na temat zeszłorocznej akcji ratunkowej, kiedy starano się ściągnąć spod szczytu góry Nanga Parbat himalaistę Tomasza Mackiewicza. Nie udało się, ale tysiące ludzi śledziło starania ratowników, kibicowało im w sieci. Znalazł się jednak pewien internauta, który na swoim profilu na Facebooku umieścił zdjęcie himalaisty plus logo marki Hortex oraz napis „Mrożonka Himalajska”. Ten mem nie spodobał się nie tylko firmie spożywczej, wzbudził powszechne oburzenie internautów. Duże portale, także Facebook, zareagowały stanowczo i zaczęły baczniej przyglądać się treściom zamieszczanym na ich stronach. Moderowanie stało się bardziej konsekwentne. Pod niektórymi wątkami w ogóle nie ma możliwości komentowania. Tak było ostatnio w związku z zaginięciem, a potem już potwierdzoną śmiercią Piotra Woźniaka-Staraka, jego bliscy zablokowali komentarze na wielu portalach, żeby nie dawać szansy hejterom. I ja to odbieram pozytywnie, nie jako cenzurę. Bo zanim to się stało, zdarzały się wpisy, w których ktoś życzył rodzinie zmarłego wszystkiego najgorszego. Spekulowali, że Piotr Woźniak-Starak uciekł na Bahamy. Cuda się na tych forach działy, padały naprawdę paskudne komentarze. I cieszę się, że ten wypływ ścieków został zahamowany.
Tyle że algorytmy nie rozpatrują spraw indywidualnie, ale kierują się danymi ilościowymi. Dlatego łatwo zniszczyć jakiegoś vlogera czy blogera, śląc na niego donosy. Jeśli zbierze się grupa trolli nielubiąca np. danego kanału, to choćby traktował o uprawie malin, i tak zostanie automatycznie zablokowany. Bez możliwości odwołania.
Ja także dostrzegam ten problem. Łatwo kogoś zniszczyć w sieci. Także małe firmy. Działa to tak: każde przedsiębiorstwo musi się liczyć z tym, że użytkownicy będą zostawiali w sieci komentarze na jego temat. A zanim ktoś skorzysta z usług danej firmy, najpierw sprawdza w sieci, czy można jej zaufać. Jeśli zdarzy się, że nieuczciwa konkurencja zaleje sieć wodospadem niekorzystnych komentarzy, człowiek jest skończony. Nikt nie będzie chciał korzystać z jego usług. Duża firma sobie poradzi, bo wynajmie specjalistów, którzy „nadpiszą” pozytywne komentarze. Jeśli kogoś nie stać, to pisz pan na Berdyczów. To np. historia firmy IT mojego męża, negatywne komentarze zamieszczane przez jego konkurencję były bardzo wysoko pozycjonowane przez Google,a. Kiedy zwrócił się z prośbą o ich usunięcie, dostał odpowiedź, że powinien się udać do sądu, wytoczyć sprawę, a jak już uzyska prawomocny wyrok, to oni się zastanowią. Oszczerca nie musi nic udowadniać, może snuć dowolne oskarżenia. Zaatakowany nie ma zaś praktycznie żadnych możliwości obrony.
W realu także mamy wilcze czasy: masz ważnych znajomych, stać cię na prawników, jesteś kimś, wygrywasz.
Jednak w realu wszystko jest bardziej uporządkowane, uregulowane prawnie. W sieci jeszcze nie. W dodatku my tego internetu nie ogarniamy mentalnie. Spotkałam kiedyś swoją zapłakaną studentkę, pytam, co się stało. A ona, że padł jej smartfon, więc… nie istnieje. Zagubiliśmy się pomiędzy realnym a internetowym życiem, nie rozróżniamy ich. I to jest coś, co należałoby zresetować, aby poprawić stosunki ludzko-ludzkie. Pewnie czytała pani, że większość miliarderów, którzy zbili majątki na tworzeniu mediów społecznościowych, zarzeka się, że nie da do nich dostępu swoim dzieciom, zanim staną się na tyle dojrzałe, aby się przed nimi obronić.
Napisała pani artykuł „Humorystyczne wykorzystanie motywów chrześcijańskich w Internecie”. Gdzie się kończy humor, dozwolona satyra dotycząca religii, a gdzie zaczyna niedozwolony hejt? Wagina w monstrancji? Karykatura Mahometa w „Charlie Hebdo”?
Humor w odniesieniu do treści religijnych jest w moim przeświadczeniu dozwolony. Dobrym przykładem jest tu bardzo popularny vlog o. Adama Szustaka, dominikanina, który często drwi z osób, które zamiast kręgosłupa moralnego mają kij od szczotki. Jest przy tym erudytą i nikogo nie uraża. Dla mnie przekroczenie granic zaczyna się tam, gdzie kończy się szacunek dla osób wyznających inne wartości niż my. Przecież wierzący nie oczekują, że wszyscy będą podzielać ich poglądy, tylko że ich wiara nie będzie obrażana. I to niezależnie od tego, czy ktoś jest katolikiem, muzułmaninem czy hinduistą. Niewierzący też nie chcą, aby ich niewiara była poddawana hejtowi. Każdy z nas ma w sobie strefę sacrum. Świętości. W odniesieniu do tak poważnych, delikatnych spraw, należy być bardzo ostrożnym w słowach. Tego wymaga szacunek dla drugiego człowieka.
To dlaczego tak łatwo kpimy z katolicyzmu, obrażamy jego wyznawców, a domagamy się szacunku dla innych?
Jest taka książka Piotra Stankiewicza „21 polskich grzechów głównych”, która to moim zdaniem dobrze wyjaśnia. Stawia on tezę, że jest w nas autorasizm: z łatwością przychodzi nam mówić o sobie źle. Jak Polak idzie do przychodni, to choć jest tam kiepsko, wzruszy tylko ramionami: jest, jak jest. Jeśli miałby tam pójść w towarzystwie np. Norwega, to się będzie bardzo wstydził. Wciąż porównujemy się do innych, wciąż czujemy się gorsi. Dlatego nawet nasza religia zdaje się nam bardziej ułomna niż inne. Czujemy się Polakami cebulakami, co widać nawet w nazwach firm. Reserved nie wszedł na rynek jako Zarezerwowane. A włoska Pupa się u nas przebiła. Tak samo jak Osram.
A skoro już o języku mowa, to internauci bardzo nań wpływają. Wymyślili np. madki – szalone (z ang. mad), nadopiekuńcze, roszczeniowe matki pragnące zagarnąć cały świat dla swoich bąbelków.
To się zaczęło wraz z szałem na świeżaki z Biedronki. Matki robiły różne dziwne rzeczy, aby je zdobyć, posuwały się nawet do kradzieży naklejek. I w sieci poszedł na nie wielki hejt. Powstało mnóstwo memów. Ale proszę się zastanowić, czy one naprawdę są godne pogardy tylko dlatego, że chciały dostać maskotkę dla dziecka? Wydaje mi się, że ta pogarda wynika z tego, że ludzie lubią czuć się lepsi, z jakiegokolwiek powodu, więc tworzą podziały. Hanysy walczą z Gorolami, Warmiacy z Kurpsiami, Widzew z ŁKS-em. A podwórko z podwórkiem.
Obraźliwe memy produkują internauci czy agencje wynajęte np. przez ugrupowania polityczne?
Agencje mają swój wkład, to pewne, choćby w upowszechnianiu pewnych treści, ale najcelniejsze nazwy, najmocniejsze memy pochodzą od użytkowników sieci. Bardzo trudno jest zrobić dobrą reklamę viralową, taką, którą ludzie sami będą chcieli udostępniać. Poza tym niemal wszyscy stosują filtry antyspamowe. To musi iść naturalnie, nie da się zadekretować. Podobnie jak języka. Przy czym, kiedy coś już przedostanie się do powszechnej świadomości, jest zwykle nieaktualne. To tak jak z językiem młodzieżowym: kiedy pewnych określeń zaczynają używać dorośli, młodzież już dawno tak nie mówi. Jak zauważyłam, pewne określenia pojawiają się tylko w konkretnych grupach. „Dulczessa” o prezydent Gdańska Aleksandrze Dulkiewicz mówią czytelnicy „Do rzeczy”, szerzej to się nie upowszechniło. Sympatycy „Młodych, wykształconych i z dużych ośrodków” mówią o Kaczafim, ale określenie funkcjonuje tylko w tym gronie.
Co jest największym problemem w sieci – trolling, flaming czy hejting?
Myślę, że żadne z nich. Prawdziwym problemem jest nadmiar informacji. I brak umiejętności, aby je przeselekcjonować, sprawdzić, zweryfikować. Fałsz, prawda, informacje i opinie – wszystko się wymieszało. A ludzie reagują emocjonalnie i agresja się nakręca. Ja jednak jestem optymistką i wierzę, że to się samo z siebie uspokoi, ludzie zmądrzeją, a dzieciaki będzie się uczyć w szkole selekcji informacji i radzenia sobie z emocjami. Jeszcze trochę i otrząśniemy się z tego przyzwolenia na chamstwo i agresję, tak jak z innych nagannych rzeczy. Kiedyś np. panowało powszechne przyzwolenie na wsiadanie za kierownicę na podwójnym gazie. Jako społeczeństwo nie widzieliśmy problemu. Przypadek redaktora Durczoka pokazał, że takie zachowanie nie jest już akceptowane. Kultura, dobre wychowanie to jest taka nakładka, która pozwala nam w miarę bezkonfliktowo funkcjonować w społeczeństwie. I generalnie nie rzucamy się sobie do gardeł na ulicach. Co innego w wirtualnej przestrzeni, w której także interakcje interpersonalne traktujemy jak grę. Ale wielu ludziom zaczyna to już przeszkadzać, stąd takie projekty, jak strona Hejtstop.pl. Bardzo fajną kampanię przeprowadził ostatnio portal OLX – w dowcipnych filmikach, w których występuje Janusz Chabior, namawia się użytkowników, aby w internecie byli sobą. Chyba że są chamami, wówczas lepiej będzie, aby byli kimś innym. I powiem pani, w co jeszcze wierzę: w stadne reakcje na kolejne mody. Teraz mamy skręt w stronę wspólnościową. Miliony użytkowników utknęło w „Gogglebox. Przed telewizorem”, gdzie ogląda się ludzi, którzy oglądają i komentują programy telewizyjne. Z kolei użytkownicy Facebooka proponują innym wspólne oglądanie udostępnianych przez nich filmów. Zawsze to lepsze niż niszczenie innych.