W niektórych gminach burmistrz czy wójt jest jak I sekretarz w Komitecie Gminnym PZPR: kiedy ludzie nie wiedzą, do kogo się mają zwrócić z problemem, idą do niego. Wywiad z Aleksandrą Adamowicz, kierownikiem grantu finansowanego przez Narodowe Centrum Nauki pt. „Państwo jako patron w dyskursie potocznym w Polsce” realizowanego w Instytucie Studiów Politycznych PAN.
Co tam, pani, w polityce?
Niewiele. Tak naprawdę ludzie raczej niechętnie o niej mówią – co jest pewną trudnością w badaniach, które prowadzę. Prywatnie toczą ostre spory i nie mają oporów przed wyrażaniem swojej opinii, ale obawiają się powtórzyć to publicznie.
Dlaczego?
Polityka dla większości osób, z którymi rozmawiałam, stanowi bardzo wąski aspekt ich prywatnego życia. Kontakt z nią zazwyczaj sprowadza się do oglądania popołudniowych lub wieczornych programów informacyjnych, rzadziej publicystycznych oraz dość nieregularnego czytania dzienników i tygodników opinii – w szczególności w przypadku starszego pokolenia. Zaś dla młodych ludzi to internet stanowi de facto naturalne źródło wiedzy między innymi na tematy polityczne. Często w trakcie rozmowy pada stwierdzenie: „Ja się na tym nie znam”, „Nie wiem, jak powinno być”, „Nie jestem kompetentny/a”. Oczywiście taki wywiad prowadzony przez badacza jest dla nich sytuacją nienaturalną, niektórzy zapewne czują się trochę przeze mnie egzaminowani z zakresu, którym nie zajmują się zawodowo i w którym nie czują się ekspertami. Wobec czego czasami trudno jest mi zachęcić rozmówcę do wyrażenia swojego zdania na temat związany z sytuacją polityczną w Polsce, także z racji tego, że niezbyt chce odsłonić przede mną swoje poglądy. Co nie oznacza, że sama polityka jest dla nich sprawą obojętną – wręcz przeciwnie.
A jeśli chodzi o ich własne podwórko?
W przypadku polityki lokalnej sytuacja wygląda trochę inaczej. Prowadziłam badania terenowe w niewielkiej gminie miejsko-wiejskiej do 20 tys. mieszkańców. Interesował mnie przede wszystkich stosunek mieszkańców do państwa oraz relacje władzy w tej społeczności. Naturalnie część rozmowy dotyczyła opinii na temat burmistrza, radnych oraz problemów miasta. Część rozmówców (mimo gwarancji anonimowości wypowiedzi) nie chciała wyrażać w tych kwestiach swojego zdania, mówiąc, że boją się na ten temat cokolwiek powiedzieć ze względu na to, że te informacje mogłyby dotrzeć np. do uszu burmistrza miasta.
Mają powody, by tak myśleć?
W tak małych miejscowościach wszystkie informacje rozprzestrzeniają się bardzo szybko za pomocą plotki. W tej gminie burmistrz oraz jego zaplecze świetnie potrafią to wykorzystać, przekazując różnymi kanałami określone informacje. Na przykład: „Pewna osoba po publicznej krytyce władz miejskich miała potem kontrolę skarbową w firmie albo nieprzyjemności w pracy”. Niby mieszkańcy w to nie wierzą, przyznają, że ludzie tylko tak plotą, ale w trakcie wywiadów słychać wyczuwalną rezerwę i brak chęci kontynuowania tego tematu.
Kim jest burmistrz dla mieszkańców tej gminy?
Dla części z nich jest dobrym gospodarzem, który bardzo sprawnie zarządza gminą i troszczy się o jej mieszkańców. Jest osobą cieszącą się szacunkiem, lokalnym autorytetem. Inni zaś nie mają o nim całkowicie pozytywnej opinii, wskazują nie tylko na błędne ich zdaniem decyzje, ale również na istniejącą sieć zależności w gminie, której spoiwem jest burmistrz. Jeśliby szukać jakiejś trafnej analogii, to serial „Ranczo” świetnie pokazuje lokalną specyfikę, szczególnie w pierwszych sezonach tej produkcji, kiedy wójta grał Cezary Żak. Jego sposób bycia i sprawowania władzy to było lustro, w którym wielu lokalnych polityków mogłoby się przejrzeć. Wójtowie czy burmistrzowie są zazwyczaj najbardziej wpływowymi i silnymi osobistościami w swoich miejscowościach, ludzie wiedzą, że od nich dużo zależy. Przez to starają się utrzymywać jak najlepsze z nimi kontakty, bo zdają sobie sprawę, że wiele ich problemów będzie mogło zostać przez nich rozwiązanych. Nadal w niektórych gminach burmistrz czy wójt odgrywa podobną rolę co I sekretarz w Komitecie Gminnym PZPR w okresie PRL: jak ludzie nie wiedzą, do kogo się mają zwrócić ze swoim problemem, to idą bezpośrednio do niego, pomimo istniejących obecnie w samorządach instytucji pomocowych. Często takie stosunki przyjmują klasyczną postać relacji patronalno-klientalnych. Bywa też tak, że sam burmistrz albo wójt kreuje się na patrona całej społeczności i stwarza takie sytuacje, czy wręcz zachęca, żeby mieszkaniec przychodził ze swoją sprawą bezpośrednio do niego. Wówczas nie tylko zostaje ona szybko rozwiązana, ale również potraktowana indywidualnie – na przykład umorzenie podatku. W ten sposób burmistrz nie tylko zyskuje zwolennika, lecz także tworzy pewną zależność, która na pewno zaprocentuje korzystnie dla niego w kolejnym sporze w gminie.
A czego boją się mieszkańcy w kontakcie z lokalnymi władzami?
Przede wszystkim utraty pracy. Nawet jeśli nie jest to praca jakkolwiek związana z instytucjami podległymi urzędowi miasta, jak np. szkoła. Wśród mieszkańców panuje bowiem przekonanie, że nawet jeśli ktoś wykonuje najprostsze prace, to i tak może zostać bezrobotnym, bo firma prywatna zawsze jest w jakiś sposób zależna od burmistrza. Dzięki temu może on działać na zasadzie: dziel i rządź. W takiej społeczności bardzo łatwo można to robić, bo mało kto ma możliwość lub chęć szukania pracy gdzieś indziej.
Jakie konflikty się pojawiają?
W gminie, którą badam, konflikt jest dość specyficzny, bo w ramach jednej jednostki jest i miasto, i wieś. Mieszkańcy miasta oczekują inwestycji w miasto, a wsi – w wieś. Sprawna władza może tym w umiejętny sposób zarządzać. Na przykład rozdzielając fundusze unijne.
Fundusze źródłem problemów?
Im dłużej na to patrzę, tym bardziej krytycznie je oceniam. Z jednej strony – owszem – to zastrzyk gotówki, który pozwala na redukcję zapóźnień, budowę dróg, kanalizacji i tak dalej. Ale z drugiej to również świetny mechanizm wspierający władzę. Burmistrz czy wójt, pozyskując pieniądze na jakąś inwestycję, przy okazji kreują się na niezwykle sprawnych i racjonalnych gospodarzy. I przekonują, że gdyby nie oni, to ta droga czy budynek by nie powstały. Co oczywiście jest argumentem w kolejnej kampanii wyborczej. Kontrkandydat bez takich sukcesów dość blado wygląda przy urzędującym wójcie. Mieszkańcy niestety nie wiedzą, że projekty o dofinansowanie inwestycji z UE są tworzone przez miejskich urzędników, a nie osobiście przez osobę zarządzającą gminą, a opozycja też nie potrafi tego wyraźnie podkreślić. Tymczasem rzeczywistość wygląda tak, że środki na większość tak zwanych podstawowych inwestycji może zdobyć każdy sprawny urzędnik, wystarczy dobra dokumentacja. Problem polega też na tym, że z funduszy często realizowane są przedsięwzięcia zupełnie niepotrzebne z punktu widzenia gminy. Takie jak ogromny aquapark w miejscowości do 15 tys. mieszkańców czy niezbyt spójne koncepcje rewitalizacji rynków miejskich albo zagospodarowania przestrzeni wiejskiej mającej ją upodobnić do miasta. Kolejną sprawą są pieniądze na szkolenia dla osób bezrobotnych, które pochłaniają ogromne środki dla stosunkowo niewielkiego efektu (np. budżet 200 tys. na szkolenia z zakresu obsługi komputera, języka obcego dla grupy 10–15 osób).
To w czymś przeszkadza?
Na mieszkańców takie inwestycje działają niestety jak paciorki na Indian. Nieważne, czy jest nam to potrzebne, ważne, że coś się w mieście dzieje, a to oznacza, że władza jest skuteczna i nie warto jej zmieniać. To też odciąga uwagę od spraw, które niekoniecznie są dobrze i po myśli mieszkańców rozwiązywane. Smutna konstatacja moich obserwacji jest taka, że nawet w tak nielicznej społeczności niewiele osób interesuje się tą wspólnotą i ma wiedzę na temat tego, co się w niej dzieje. Zazwyczaj to prywatny konflikt z władzami popycha ich do zainteresowania działaniami rady gminy i burmistrza.
Jak postrzeganie władzy lokalnej przekłada się na postrzeganie polityki centralnej?
Akurat w gminie, którą badam, burmistrz jest bezpartyjny, a radni wybierani z lokalnego komitetu. Ludzie są przekonani, że nie ma tam żadnej partii politycznej (choć jest jedna – PSL). Natomiast generalnie nadal głosuje się na szyld partyjny.
A jeśli głosujesz na burmistrza, to dlatego że on jest z PiS lub PO, czy odwrotnie – głosujesz na PiS lub PO, bo z tego ugrupowania jest twój burmistrz?
Mieszkańcy nie odpowiedzą, na kogo personalnie głosowali (w wyborach parlamentarnych), zidentyfikują tylko partię, ale to nie jest tylko specyfika mieszkańców tej gminy. Na przykład w Warszawie zdecydowanie miało znaczenie, z jakiej partii jest kandydat na prezydenta miasta. Dla sukcesu Hanny Gronkiewicz-Waltz w 2010 r. kluczowe było, że jest z Platformy Obywatelskiej. PiS natomiast chciał przyciągnąć ludzi Czesławem Bieleckim, który nie kojarzył się z partią. Mimo wszystko szyld PiS mu zaszkodził. Poza tym Bielecki nie był specjalnie aktywny przed wyborami. To zresztą jest w ogóle problem opozycji, także w gminie, którą badam.
Że aktywizuje się raz na cztery lata?
Tak, przez cztery lata, całą kadencję, ci ludzie nie są widoczni, nie kłócą się, nie walczą o sprawy mieszkańców. A kiedy przychodzi do wyborów, wystawiają kontrkandydata, wywieszają plakaty, pojawiają się jakieś redagowane przez nich gazetki, ulotki. Zaczynają obwiniać władzę o to, że miasto jest źle zarządzane. Ale dla mieszkańców to nie jest wiarygodne, bo ta grupa jest postrzegana jako osoby, którym chodzi tylko o stanowisko. Wychodzą na grupę wiecznych krytykantów, którym nic się nigdy nie podoba.
Czyli lepszy nasz burmistrz, który chociaż załatwił kanalizację z Unii.
Właśnie tak. Między wierszami pojawia się też obawa, że jak przyjdzie ktoś nowy, to ludzie w urzędzie gminy/miasta stracą pracę, bo on zatrudni swoich ludzi. Choć w takiej małej gminie to przecież i niemożliwe, i nieracjonalne. To nie jest Warszawa, gdzie ludzi o określonym doświadczeniu i specjalności jest bardzo dużo i każdego można zastąpić. Ot tak, wymienić cały ratusz i nikt nie zobaczy różnicy (co zresztą w stolicy zrobiła stopniowo Platforma po wygranych wyborach w 2006 i 2010 r.). W małych miejscowościach to niemożliwe. Owszem, stanowiska kierownicze – tak, ale wszystkie etaty nie są do obsadzenia na nowo. Ale tak to się mieszkańcom przedstawia. Poza tym wyborcy wierzą, że odwołanie urzędującego burmistrza zdezorganizuje miejscowość. Przez to, że wybiorą nową osobę i zmienią władzę, gminę czeka apokalipsa. Część ludzi jest przekonanych, że jak przyjdzie następca, to na przykład inwestycje zostaną wstrzymane, a plany zagospodarowania zupełnie zmienione, przez co gmina nie będzie się rozwijać.
Burmistrzowi czy wójtowi to na rękę.
Oczywiście, szczególnie temu, który rządzi gminą dłużej niż jedną czy dwie kadencje. Na tym zazwyczaj opiera się argumentacja wieloletnich burmistrzów przeciwko ograniczeniu kadencyjności organu wykonawczego w gminie. Przede wszystkim taki burmistrz twierdzi, że jeśli on odejdzie, to następcy zaprzepaszczą jego dziedzictwo, czyli zastopują dynamicznie rozwijające się miasto. Jego zdaniem ograniczenie kadencji jest złe, bo nowa osoba przez pierwsze dwa lata będzie się wdrażała w gminne zadania, a w kolejnej kadencji nie zrobi zupełnie nic, bo i tak nie ma już możliwości ponownego wyboru, więc po co ma się starać? A jak burmistrz rządzi bezterminowo, to może ułożyć plan na 20–30 lat i potem go krok po kroku realizować. Jednocześnie permanentnie udowadniać mieszkańcom, że jest dobrym gospodarzem i należy go popierać.
Ludzi w małych gminach interesuje w ogóle polityka centralna?
Jeśli potrafią się ze względu na politykę kłócić przy stole czy nie odzywać się do siebie latami, to chyba jest dla nich istotna. Te spory są autentyczne i ostre, a to jest głównie niestety nasza wina – politologów, dziennikarzy, tak zwanych ekspertów. Bo wpuszczamy do przestrzeni publicznej jakieś wartościujące pojęcia, zwykle uważając, że zwykły człowiek ich nie zrozumie, nie zainteresuje się nimi. Tak nie jest.
To znaczy?
Na przykład hasło „IV RP” wyszło z kręgów naukowych, zostało podchwycone w publicystyce, a następnie wykorzystane w polityce. Dziś potrafi skutecznie podzielić rodzinę na jej zwolenników i przeciwników. To powoduje i napędza konflikt. Albo pojęcie populizmu, które zrobiło ogromną karierę, a nie ma żadnego osadzenia empirycznego, jest tylko inwektywą, którą można przykleić każdemu, a w dodatku za każdym razem udowodnić, że ma się rację. Za tym hasłem idzie cały ciąg skojarzeń, każdy wie, że populista to jest człowiek nieracjonalny, który nie ma czystych intencji, niewykształcony. Kto go popiera?
Wyborca niezorientowany, roszczeniowy...
...przegrany transformacji. Czyli mamy jedno słowo, które opowiada nam cały kontekst. Gdyby było tak, że eksperci tego słowa używają w prywatnych rozmowach, to w porządku. Ale ono trafia do człowieka, który nakłada je na swoją wizję świata. Kończy się tak, że ludzie wstydzą się mówić, że głosują na przykład na PiS, nie tylko przed badaczem, ale też przed własną rodziną czy znajomymi. Tak samo było z Andrzejem Lepperem, którego na początku lat 90. „zaproszono” do grona zawodowych polityków, został wykreowany przez nich celowo jako przedstawiciel interesów poszkodowanych rolników, a przy okazji jego styl bycia, język stał się dla mediów czy komentatorów idealnym tworzywem, z którego można było nakreślić portret ludzi, których według nich właśnie miał reprezentować. Parafrazując Voltaire’a – gdyby Andrzeja Leppera nie było, należałoby go wymyślić. Stał się symbolem tych, którzy stracili w wyniku transformacji i którzy się jej opierali. Tę grupę nazywano różnie „Polska B”, „cebulaki”, „hamulcowi”, „przegrani”. Oni sami zaczęli postrzegać siebie jako gorszych, a potem zamknęli się w swojej grupie i wycofali się na margines. Co rodziło kolejne konflikty w przestrzeni publicznej. Znów – mechanizm jak na dłoni widać na przykładzie mojej gminy.
O co tam toczy się konflikt?
Jak wspomniałam, o różne sprawy miasta i wsi, ale ostatnio szczególnie gorącą jest wykup ziemi pod inwestycje. Niektórzy mieszkańcy nie chcą jej sprzedać, bo uważają, że cena jest niekorzystna. Albo dlatego że to ich ojcowizna, którą chcą zostawić sobie na lepsze czasy. I co robi władza lokalna? Przedstawia ich publicznie jako główne przeszkody realizacji wielkiej i ważnej dla rozwoju gminy inwestycji. Pokazuje, że są to nieliczne jednostki, ale cóż urzędnicy mogą w takiej sytuacji zrobić? To budzi wściekłość u zwolenników realizacji budowy tego kompleksu, którzy oskarżają się wzajemnie i wywierają na siebie olbrzymią presję. Ze względu na małą społeczność wiadomo, kto stawia opór, i ci mieszkańcy naprawdę nie mają łatwego życia na co dzień. Dodatkowo władza gminna ze swojej strony przy użyciu różnych procedur utrudnia im prowadzenie działalności gospodarczej, np. poprzez zmianę organizacji ruchu na ich ulicy. Władza lokalna więc teoretycznie nie bierze udziału w toczącym się konflikcie, zostawiając niejako sprawę do rozstrzygnięcia między mieszkańcami (tymi, którzy chcą rozwoju gminy, a malkontentami, którym dobro gminy nie leży na sercu), ale od czasu do czasu umiejętnie go podsyca. Tak dzieje się w przypadku małych i dużych problemów. Sukces burmistrza, a tym samym wygranie wyborów, zależy nie tylko od jego realnych osiągnięć dla miasta, ale również od umiejętności sprawnego zarządzania ludźmi i konfliktami.