Powrót do koncepcji silnego państwa, które potrafi w obliczu klęski żywiołowej sprawnie zarządzać, koordynować i realizować działania ratownicze i profilaktyczne, stał się faktem.
Od paru miesięcy rządy krajów całego świata organizują – na różne sposoby – nowe strategie funkcjonowania państwa, gospodarki, społeczeństwa, każdego obywatela, które mają na celu, po pierwsze, pokonanie epidemii spowodowanej koronawirusem SARS-CoV-2 wywołującym chorobę COVID-19, a po drugie, przeciwdziałanie jej skutkom (wszechobecnym i dalekosiężnym). Skalę zagrożeń obrazują jednoznaczne w tej mierze sformułowania przywódców poszczególnych państw, które brzmią: jest wojna.
Jeśli będziemy trzymać się terminologii wojny, to oznacza, że bitwy trzeba wygrywać, a państwo winno skupiać siły i szeregi na linii frontu, ale też pamiętać o znaczeniu zabezpieczenia odpowiedniego zaplecza. Pierwsza linia, jaką dzisiaj stanowią pracownicy szeroko rozumianej ochrony zdrowia, może szybko się załamać, jeśli zaplecze nie zostanie dobrze zabezpieczone. Boleśnie przekonali się o tym choćby Brytyjczycy, którzy w 1853 r. w czasie wojny krymskiej spostrzegli, że ich armię dziesiątkuje nie wróg, lecz choroby, głód, braki i wady amunicji, brak zaplecza sanitarnego. Wyciągnięto wnioski i w 1856 r. w Wielkiej Brytanii powstała Komisja Służby Cywilnej, która przeprowadziła reformy, polegające m.in. na ustanowieniu systemów egzaminacyjnych dla urzędników, podziale pracowników na merytorycznych i technicznych oraz zasadę eliminującą polityczną protekcję przy obsadzaniu stanowisk urzędniczych, która leżała u podstaw słabości funkcjonowania ówczesnej administracji brytyjskiej.
Jaki jest związek między tymi historycznymi faktami a dzisiejszą sytuacją w polskiej administracji? Otóż szczególnie służba cywilna, jako reprezentant administracji rządowej, stanęła przed nowym wyzwaniem, jakim jest walka z epidemią. Powinna stanowić sprawne narzędzie budowania zaplecza do walki z epidemią, ale równie ważne jest, aby utrzymywała ciągłość podstawowych funkcji państwa. Jej rolą jest więc monitorowanie potrzeb związanych z epidemią, budowanie systemu ze sprawnymi narzędziami do walki z nią – ale nie zwalnia to jej z obowiązku zapewnienia ciągłości funkcjonowania państwa w wielu innych wymiarach. Tymczasem mamy do czynienia ze zjawiskiem wysoce niepokojącym. Ochrona zdrowia boryka się z epidemią, brakuje pełnej koordynacji działań w zakresie dostaw leków i sprzętu, państwo „zapomniało” o domach pomocy społecznej, domach dziecka (i innych osobach znajdujących się w gorszej od przeciętnej sytuacji, jak choćby bezdomni). Sektor edukacji, nieprzygotowany do nauczania zdalnego, wprowadza zmiany chaotycznie i nieprofesjonalnie.
W obliczu tych problemów rząd decyduje się na rozwiązania mocno ryzykowne – umożliwienie wprowadzenia redukcji zatrudnienia i wynagrodzeń w służbie cywilnej. O ile zdecydowanie rozsądne wydaje się podjęcie działań oszczędnościowych – a więc przyjęcie założenia, że w związku ze skutkami epidemii na czas danego roku budżetowego, w przypadku znaczących problemów finansowych państwa, wprowadza się np. zawieszenie prawa do dodatkowych składników wynagrodzeń, nagród, premii, o tyle na projekt zwolnień w szeregach służby cywilnej nie znajduję żadnego uzasadnienia. Powoływanie się w tych okolicznościach na zasadę sprawiedliwości społecznej jest wysoce nieetyczne oraz nie ma merytorycznego uzasadnienia.
Proszę pamiętać, że na tle międzynarodowym (państw UE, członków OECD) urzędników w Polsce nie mamy za dużo. Zresztą to nie jest kwestia liczebności, tylko skuteczności i efektywności. Ale jeśli spojrzymy na wskaźniki Banku Światowego nt. dobrego/efektywnego rządzenia, zauważymy, że od dłuższego czasu jako państwo „stoimy w miejscu”. To znaczy, że nawet pozytywne zmiany w zarządzaniu publicznym nie przynoszą dużych, oczekiwanych korzyści. Od czasu transformacji ustrojowej wprowadziliśmy wiele takich pożądanych zmian (np. system oceny skutków regulacji, kontrola zarządcza, dostęp do informacji publicznej, służba cywilna, obsługa klienta, w tym nowy portal Gov.pl), ale nie widzimy wyraźnego postępu, takiego, który byłby proporcjonalny do zakładanego zasięgu tych nowych rozwiązań. Te cząstkowe, odległe od siebie w czasie zmiany, nie mają efektu synergii. Nie wzmacniają się nawzajem. To niestety jest też wynikiem tego, że sprawami administracji zajmuje się zbyt wiele urzędów (MF finansami, KPRM służbą cywilną, MSWiA samorządami). Potrzebujemy natomiast jednego właściciela tych tematów i prawdziwej reformy, która by obejmowała nie tylko kadry, ale też sprawy organizacyjne, finansowe, regulacyjne. Obecny kryzys to dobra okazja, żeby tymi sprawami całościowo się zająć, pod warunkiem, po pierwsze, dobrych intencji politycznych (czyli właściwych merytorycznie) i po drugie, dysponowania wystarczającym zapleczem profesjonalno-organizacyjnym. Zwolnienia urzędników bez zmian jakościowych to chyba najgorszy sposób szukania oszczędności.
Walka z koronawirusem polega na koordynacji wysiłku wielu tysięcy osób działających w imieniu państwa. Przede wszystkim tych na pierwszej linii: lekarzy, pielęgniarzy, ratowników medycznych, obsługi pomocniczej (salowe i osoby sprzątające), a także pracowników domów opieki społecznej. Równie ważne jednakże są działania struktur odpowiedzialnych za inne dziedziny życia społecznego i gospodarczego w warunkach epidemii, w tym za ochronę miejsc pracy, czyli np. uruchomienie szybkiej obsługi wniosków przedsiębiorców, aby zapewnić im pomoc finansową, za zdalne nauczanie (dostęp do sprzętu i internetu dzieci i nauczycieli), za zapewnienie łańcucha dostaw do produkcji lub sprzedaży niezbędnych lekarstw (nie tylko na COVID -19, ale i wiele innych chorób, w tym kardiologicznych czy onkologicznych), za sprawne funkcjonowanie systemu opieki społecznej w drastycznie zmienionych warunkach (opieka nad niepełnosprawnymi, w tym samotnymi seniorami, czy przeciwdziałanie przemocy w rodzinie).
Nikt nie kwestionuje tego, że epidemia nadszarpnie budżety każdego z dotkniętych nią państw. Konieczne jest więc oczywiście szukanie oszczędności, także w finansach sektora publicznego. Doświadczenia po kryzysie gospodarczym z 2008 r. wskazują, jakie kierunki działań powinni wybrać rządowi pracodawcy. Po pierwsze, w czasie kryzysu powinno nastąpić przeniesienie pracowników publicznych do sektorów wymagających kadrowego wzmocnienia (przykład z Danii z 2008 r.). Po drugie, jeśli już wprowadzamy działania oszczędnościowe, to należy to czynić w sposób o wiele bardziej dopracowany, przemyślany, czyli połączyć je z przeglądem struktur/funkcji/wydatków państwa (tak stało się np. w Kanadzie czy Finlandii po 2008 r.). Oprócz tego należałoby zastanowić się nad wprowadzeniem reguły zastępowania (limitu rekrutacji na zwalniane stanowiska), zamrożeniem rekrutacji czy obniżeniem wynagrodzeń najlepiej zarabiającym urzędnikom (po 2008 r. obniżenie pensji o 5 proc. wysokim urzędnikom państwowym nastąpiło np. w Portugalii czy Włoszech). Pod rozwagę warto poddać propozycję, by w kolejnym roku albo jednorazowo, albo na czas trwania kryzysu zrezygnować z dodatkowego wynagrodzenia rocznego, tzw. trzynastki (tak uczyniły Węgry po 2008 r.) lub też na czas kryzysu wstrzymać awanse i podwyżki oraz ograniczyć budżet szkoleniowy (z wyłączeniem kontynuowanych form nauki). Byłyby to z pewnością bardziej celowe, a co najmniej równie skuteczne środki (jeśli chodzi o koszty), niż zwolnienia czy obniżenie wynagrodzeń.
W czasach kryzysu, który ma wieloaspektowy charakter, choćby w postaci zapaści ekonomicznej, musimy zatem dokonać wyboru, czy działać zgodnie z zaleceniami organizacji Global Ethics i współpracować na rzecz jego pokonania, czy zwalniać pracowników i pozostawić szereg osób w przekonaniu, że transakcja między państwem jako pracodawcą a pracownikiem, polegająca na wzajemnym zaufaniu i poczuciu realizacji misji służby publicznej, w polskich warunkach jest niemożliwa.
Zwolnienia urzędników bez zmian jakościowych to chyba najgorszy sposób szukania oszczędności