Instalacje termicznego przekształcania odpadów jednak mogą być częścią gospodarki komunalnej – twierdzą rządzący. I zapowiadają, że będzie ich przybywać. Ku uciesze samorządów i zgrozie ekologów
To niespodziewana zmiana stanowiska rządu zaskoczyła ekspertów i wstrząsnęła rynkiem. Ministerstwo Środowiska, które jeszcze niedawno mówiło stanowcze „nie” dla wszelkich sposobów zagospodarowania odpadów innych niż przetwarzanie i recykling, teraz zaczyna dopuszczać możliwość pozbycia się niepożądanego śmieciowego balastu w specjalnych spalarniach.
Nie znaczy to jeszcze, że na budowę takich instalacji – na co liczyła część firm i samorządów – będą dofinansowania, zwłaszcza z unijnych środków. Resort nie pozostawia złudzeń, że szans na pozyskanie środków wspólnotowych nie ma. O ewentualnym współfinansowaniu inwestycji z pieniędzy publicznych, np. poprzez Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, ministerstwo oficjalnie milczy. Z naszych nieoficjalnych informacji wynika jednak, że takie rozwiązanie nie jest wykluczone.
DGP
Pewne jest, że resort nie widzi już przeciwwskazań, by – po urealnieniu wojewódzkich planów gospodarki odpadami – powstawały w Polsce nowe spalarnie, które będą mieścić się w ustawowych limitach dopuszczalnego prawem termicznego przetwarzania odpadów. Zgodnie z Krajowym planem gospodarki odpadami wynosi on 30 proc. całego strumienia produkowanych przez nas nieczystości.

Najpierw porządki

Kluczowe deklaracje padły na ostatniej konferencji o szarej strefie, którą współorganizowała Krajowa Izba Gospodarcza. Szef resortu Henryk Kowalczyk podkreślił wtedy, że spalarnie nie mogły powstawać w poprzednich latach, bo każda taka instalacja musiała być sztywno wpisana w wojewódzkim planie gospodarki odpadami (WPGO).
Problem w tym, że w wielu WPGO zapisano – na wiosek przedsiębiorców – wiele instalacji, które nigdy nie powstały, ale skutecznie blokowały miejsce innym inwestorom. Było to celowe działanie, które betonowało sytuację na rynku, uniemożliwiając powstanie innych zakładów – potencjalnych konkurentów.
Minister Kowalczyk zapowiedział, że w najbliższych miesiącach resort wygasi te instalacje, które widnieją jedynie na papierze jako projekty „do zrealizowania”. To z kolei otworzy furtkę dla nowych, w tym właśnie tzw. ITPOK-ów, czyli instalacji termicznego przekształcania odpadów komunalnych. Nie powstaną one jednak z dnia na dzień, bo proces inwestycyjny zajmie kilka lat.

Baza będzie przełomem

Resort nie kryje też, że wiele zależy od powodzenia w uszczelnianiu systemu, które jest teraz priorytetem. Ma w tym pomóc Baza danych odpadowych (BDO), czyli centralny system ewidencji, który ma w pełni ruszyć w styczniu 2020 r. i pozwoli śledzić, co się dzieje z każdą śmieciarką.
Rządzący liczą też, że obowiązek wpisania się do BDO spowoduje, że urealnimy obecne statystyki GUS-u, z których wynika, że produkujemy 12,5 mln ton odpadów rocznie. A to relatywnie mało w stosunku do reszty UE i – zdaniem ekspertów – dane te są po prostu zaniżone, bo kilka milionów ton przepada w nieszczelnym systemie: ląduje w rowach, lasach albo jest spalana w domach.
Dlaczego jest to ważne? Przepisy krajowe mówią bowiem, że tylko 30 proc. produkowanych przez nas odpadów może być spalane. Dzisiaj, przy sześciu działających instalacjach jesteśmy na granicy wydajności. Jeżeli jednak zaktualizujemy dane w oparciu o BDO i okaże się, że w Polsce mamy nie 12,5 mln, a np. 15 mln ton, to i więcej śmieci będzie można spalić w ramach limitu 30 proc. A to pozwoli na kolejne inwestycje w spalarnie.

Szansa czy katastrofa?

Zmiana stanowiska ministerstwa podzieliła ekspertów. Część branży, która od dawna przekonywała, że mamy w Polsce nadmiar odpadów i realny problem, co z nimi zrobić, widzi w stanowisku resortu światełko w tunelu.
– Nawet jeżeli maksymalnie dokręcimy recyklingową śrubę, to i tak zostaniemy z odpadami, których w świetle prawa nie można ani składować na wysypisku, bo to wbrew unijnej polityce, ani dalej przetworzyć. Trzeba więc spojrzeć realnie, że jedyne, co można z nimi zrobić, to spalić i wykorzystać pozyskane z tego ciepło np. do ogrzewania domów, jak robią to choćby Szwedzi – mówią przedstawiciele branży.
– W większości krajów unijnych zakazu składowania nie ma, choć istnieje za to duża opłata. Dlatego rozwijają się instalacje do termicznego przekształcania. Tymczasem w Polsce system zbudowany jest niestety na fikcji – mówi prezes SUEZ Stéphane Heddesheimer. I dodaje, że nawet jeżeli zrealizujemy docelowy obowiązek 65 proc. recyklingu, to dalej pozostanie nam ok. 2,5 mln ton odpadów do przetworzenia.
Innego zdania są ekolodzy, którzy odbierają deklaracje o „nieuchronnym powstawaniu nowych instalacji” jako zapowiedź katastrofy. Obawiają się, że zielone światło dla budowy spalarni zachęci zagraniczne firmy do – niekiedy opiewających na ponad miliard złotych – inwestycji w formule PPP, które na lata zwiążą samorządom ręce w związku z długofalowymi kontraktami na dostarczanie odpadów.
– Budując spalarnie, zniechęcimy też do segregacji odpadów, bo samorządom nie będzie wcale zależało na poprawie selektywnej zbiórki, skoro i tak ostatecznie skierują strumień do spalarni. A to może się odbić rykoszetem, bo i tak zapłacimy więcej, tylko że w formie kar za niewywiązanie się z wyśrubowanych unijnych poziomów recyklingu – przekonują ekolodzy.

Cenowa pokusa

W ostatnich miesiącach zainteresowanie budową spalarni wyraża coraz więcej samorządów. Wiele z nich widzi w takich inwestycjach panaceum na rosnące ceny odpadów. Z ostatnich ustaleń UOKiK wynika bowiem, że w samorządach, gdzie funkcjonują spalarnie, opłaty dla mieszkańców są niższe.
Jak jednak przekonuje Paweł Głuszyński, ekspert Towarzystwa na Rzecz Ziemi, sytuacja wcale nie wygląda tak różowo. – Przeważająca część kosztów wszystkich dotychczas wybudowanych spalarni została pokryta z dotacji unijnych i innych środków publicznych. Samorządy nie muszą więc spłacać kredytu komercyjnego i w efekcie funkcjonowanie tych instalacji jest mniej kosztowne – mówi.
Dodaje też, że Bydgoszcz – jak i inne miasta, w których funkcjonują spalarnie – wcale nie mają niskich kosztów gospodarowania odpadami. – Średni koszt zagospodarowania odpadów komunalnych w 16 miastach wojewódzkich w 2018 r. wyniósł 455 zł za tonę. W Bydgoszczy tona odpadów kosztowała 522 zł. Miasto miało też niedobór wpłat od mieszkańców na ponad 2,9 mln zł (3,6 proc. ogółu) – wskazuje Głuszyński. W praktyce oznacza to, że miasto musiało pokryć różnicę z własnego budżetu.