- Czeka nas łatanie dziur w systemie, który od lat był niedofinansowany i zaniedbany - mówi w wywiadzie dla DGP Przemysław Daca, prezes Państwowego Gospodarstwa Wodnego Wody Polskie.
Wygląda na to, że Wodom Polskim udało się dotrzymać obietnicy: w większości przypadków podwyżek cen wody nie będzie. Jednak co najmniej kilkudziesięciu samorządowców zdecydowało się wejść z państwem na sądową ścieżkę. O co toczy się walka?
Przemysław Daca, prezes Państwowego Gospodarstwa Wodnego Wody Polskie / Dziennik Gazeta Prawna
Rzeczywiście, w zdecydowanej większości taryfy nie zostały podwyższone. Niektóre przedsiębiorstwa wodociągowo-kanalizacyjne wszelkimi sposobami dążą jednak do podwyżek, często nieuzasadnionych. Dziwi nas to zwłaszcza w sezonie przedwyborczym, kiedy już sama zapowiedź obniżki mogłaby przysporzyć komuś głosów. Tymczasem są samorządy, które domagają się wpływów wyższych niekiedy o kilkaset procent. Walczą o nie, kwestionują nasze wyliczenia, że przedstawione przez nich koszty są zawyżone, odwołują się i wynajmują do pomocy renomowane kancelarie prawne. Sprawy ostatecznie skończą się w sądzie. Pierwsze dwa wyroki w sprawie sprzeciwu przedsiębiorstwa wodociągowo-kanalizacyjnego od decyzji taryfowych są korzystne dla Wód Polskich. Sąd oddalił dwie skargi jednego z przedsiębiorstw.
Dlaczego nie udało się dojść do kompromisu?
My, jako regulator, nie możemy sankcjonować nadużyć, które rozpleniły się w poprzednich latach. Podam przykład. W jednym z małych zakładów, który świadczy usługi dla 300 osób i w którym pracują cztery osoby, pensja kierownika zakładu wynosi 17,5 tys. zł. Choć cena za metr sześcienny wody jest tam wysoka, gmina, aby wypłacać tę wysoką pensję, i tak dopłaca do opłat ponoszonych przez mieszkańców kosztem wydatków na edukację. W innym miejscu mały zakład świadczy usługę dla niewielu osób. W przyszłym roku taryfa znacząco wzrośnie, bo kierownik zakładu odchodzi na emeryturę i planuje wypłacić sobie wysoką odprawę. Złożą się na nią mieszkańcy, ponosząc wysokie opłaty za wodę i ścieki. Nie zgadzamy się na to.
A jak wyglądają relacje Wód Polskich ze starostami i marszałkami? Z terenu dochodzą głosy, że tu też pojawiają się konflikty. Z czego one wynikają?
Pamiętajmy, że współpraca z samorządami jest wpisana w działalność Wód Polskich. Owszem, nie na wszystkich szczeblach układa się to pomyślnie. Iskrzy zwłaszcza w relacjach z marszałkami i niektórymi starostami, którzy niechętnie lub w ogóle nie przekazują nam majątku Skarbu Państwa, chociaż od 1 stycznia to my jako Wody Polskie sprawujemy nad nim nadzór na mocy prawa wodnego. Przykładem może być Lublin. Prezydent miasta, a jednocześnie starosta, nie chce oddać terenu sztucznego Zalewu Zemborzyckiego, który jako budowla hydrotechniczna powinien być zarządzany przez nas. Przekazanie musi się odbyć zgodnie z regułami określonymi w ustawie. Konieczne jest m.in. sporządzenie protokołów zdawczo-odbiorczych. Niestety, często praktyka samorządów jest zgoła inna. Na przykład wysyłano nam listy pojazdów, budynków i obiektów e-mailem, myśląc, że to załatwi sprawę.
Argument, że zbiorniki retencyjne są w różnych zarządach, wybrzmiał na Forum Ekonomicznym w Krynicy, gdy razem z ministrem Gróbarczykiem zapowiadał pan start nowego Programu Rozwoju Retencji (PRR). Przekonywali panowie, że rozproszenie utrudnia zarządzanie retencją i m.in. przeciwdziałanie suszom. Niektórzy dopatrują się w tym jednak wymówek dla wolnego tempa prac nad PRR.
To nie jest tak, że dopiero teraz przystępujemy do tego programu. Od początku prowadzimy działania dotyczące map zagrożenia przeciwpowodziowego. Odpowiadamy za program przeciwdziałania skutkom suszy hydrologicznej, która przypada w Polsce średnio raz na trzy lata. Przygotowywane są też inwestycje na stopniach wodnych. Naszym celem jest stworzenie ramowego, wieloletniego programu rządowego, który będzie uwzględniał zarówno dużą, jak i małą retencję. Zebraliśmy już majątek Skarbu Państwa w postaci zbiorników retencyjnych. A musimy pamiętać, że są ich w kraju 32 tys. Teraz należy to spiąć w jeden system, a później dokonać inwestycji punktowych. Będziemy się w tej sprawie naradzać z samorządami i wojewodami, bo wiele działań jest już zaplanowanych, często poczyniono na nie pewne nakłady, wykupiono grunty, przygotowano dokumentację. Już teraz pracujemy nad schematami finansowania przyszłych inwestycji.
Na konferencji wybrzmiało, że pomysły są, tylko do tej pory brakowało finansów i woli politycznej. Jak to rozumieć?
Spójrzmy właśnie na przykład retencji. Nasi poprzednicy budowali tylko zbiorniki retencyjne suche, poldery, które mają wartość jedynie jako obiekty przeciwpowodziowe. Wymusiły to na nich organizacje ekologiczne. Na przykład obiekt w Raciborzu początkowo był planowany jako mokry, ale ostatecznie pod naporem różnych środowisk zrezygnowano z tego. Jako ówczesne Ministerstwo Transportu zwracaliśmy uwagę, że jest on bardzo ważnym elementem międzynarodowej drogi wodnej Dunaj-Odra-Łaba, która była promowana również przez stronę czeską. Teraz musimy dokończyć ten zbiornik. Są już na to pieniądze, a po pięciu latach, gdy się skończy okres trwałości projektu, będziemy mogli przystąpić do dalszych działań i zmienić go w zbiornik mokry.
Wiele w tym odwołań do przeszłości…
Tak to może wyglądać, ale niestety, gospodarka wodna była od wielu lat bardzo zapuszczona i wiecznie na minusie. I to próbujemy naprawić. Regionalne zarządy miały tylko ok. 20 proc. środków niezbędnych, by wszystko utrzymać. Brakowało pieniędzy na bieżące utrzymanie wszystkich obiektów. Pracownicy nie dostawali podwyżek od 2008 r., a w efekcie uciekali z systemu. Zarządzanie wodami było w rękach Ministerstwa Środowiska, które nie było przygotowane do prowadzenia dużych inwestycji. To się odbiło na żegludze śródlądowej. Pamiętam, że przez wiele lat debatowano, jak gospodarkę wodną usprawnić. Zawsze sprowadzało się to do tego, że kompetencje w tej dziedzinie trzeba skupić w jednych rękach.
Rozumiem więc brak woli. A jak sytuacja finansowa? Teraz jest lepiej?
Nie da się ukryć, że wciąż borykamy się z problemami. Ten pierwszy rok jest specyficzny. Po pierwsze, zbieramy bardzo rozproszoną dokumentację do naliczania opłat i sprawdzamy jej aktualność. Nie wiemy więc jeszcze, jakie będziemy ostatecznie mieli wpływy, a dążymy do samofinansowania. Po drugie, pobieramy opłaty. Napotykamy tu różne trudności, np. kłopoty przy egzekwowaniu należności za korzystanie z pomostów na Mazurach czy brak zaangażowania gmin przy naliczaniu opłat za utraconą retencję. Na pewno przeprowadzimy bilans na początku przyszłego roku i wciągniemy wnioski, jak jeszcze usprawnić ten system.
Jak ocenia pan spór na Mazurach? Tamtejsi przedsiębiorcy podnoszą, że opłaty, które będą musieli ponosić w związku z nowymi przepisami, są karygodnie wysokie i wielu z nich grozi to bankructwem.
Gros miejscowych biznesmenów rozprzestrzenia nieprawdziwe informacje. Przedstawiają wyliczenia, że z powodu nowego prawa będą musieli jednostkowo uiszczać opłaty rzędu 380 mln zł rocznie, co jest jakimś kompletnym absurdem. Plan finansowy przewiduje, że środki z opłat wyniosą niecałe 500 mln zł w skali kraju, a już teraz widzimy, że nie będzie to tak duża kwota. Pamiętajmy, że została ona przyjęta na podstawie wstępnych kalkulacji, szacunków. Pracujemy z resortem, żeby to poprawić.
Czyli pana zdaniem powodów do niepokoju nie ma, bo więcej w tym medialnej histerii? Dlaczego akurat tam Wody Polskie napotkały tak duży opór?
Niestety, muszę postawić tezę, że na Mazurach wkradła się polityka. Są tam osoby, które nie prowadzą legalnej działalności, np. mają pomosty, które są zarejestrowane jako katamarany do połowu ryb tylko po to, by w świetle prawa nie trzeba było za nie płacić. Akceptowali to wcześniej starostowie, którzy wydawali pozwolenia wodno-prawne. Pozwalali również grodzić tereny, co utrudnia nam zarybianie, bo dostęp do wody jest niemal niemożliwy. Teraz, kiedy zaczęliśmy robić kontrole i baczniej się temu przyglądać, niektórzy zaczęli podburzać przeciwko nam społeczność.
Jak wygląda więc sytuacja z gminami, które – jak pan wspomniał – nie są zaangażowane w naliczanie opłat za utraconą retencję?
Jesteśmy krajem, który się dynamicznie rozwija. Betonujemy coraz więcej: stawiamy osiedla, hale magazynowe, drogi dojazdowe, chodniki. Ogranicza to naturalną chłonność gruntu. Woda spływa wtedy nie do ziemi, tylko do kanalizacji, stamtąd rurami trafia do oczyszczalni, a ostatecznie do Bałtyku. A to wbrew naszym planom rozwoju retencji. Stąd też powstała opłata retencyjna, którą w ściśle określonych przypadkach (m.in. w przypadku nieruchomości o powierzchni powyżej 3,5 tys. mkw. – przyp. red.) powinny pobierać gminy. Zachowują dla siebie 10 proc. środków, a 90 proc. przekazują do Wód Polskich. Ale gminy, szczególnie w okresie wyborczym, nie realizują tego obowiązku. Występowaliśmy z prośbą do wojewody, aby sprawując kontrolę prawną nad samorządem, uzmysłowił wójtom, że mają taki ustawowy obowiązek. Z tego, co wiem, robią to. W skali kraju wciąż nie przełożyło się to jednak na znaczące wpływy. Do tej pory wpłat dokonało niespełna 10 proc. gmin.
Może problemem jest nie tylko brak zaangażowania gmin, ale również samych pracowników Wód Polskich lub brak wystarczającego zaplecza kadrowego? Pytam o to w kontekście sporów zbiorowych, które były chlebem powszednim w pierwszych miesiącach działalności regulatora i zapowiadanych akcji protestacyjnych. Jak teraz wygląda sytuacja?
Udało się nam uporządkować sprawy kadrowe. Nie ma już podziału na byłych pracowników administracji rządowej z Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej (RZGW) i tych podległych samorządom wojewódzkich zarządów melioracji. Wszyscy działają już pod jedną egidą Wód Polskich. Problem w tym, że w różnych urzędach w kraju oferowano różne warunki zatrudnienia i płacy. Trudno się dziwić, że to rodzi niesnaski. Zwłaszcza że – jak już wspomniałem – gospodarka wodna była niedofinansowana od lat i wielu moich pracowników całkowicie słusznie domaga się podwyżek. Oliwy do ognia dolała obietnica mojego poprzednika, ministra środowiska, który podpisał porozumienie z Solidarnością, że będą podwyżki po 800 zł na osobę, i to z wyrównaniem od początku 2017 r. Niestety, ja mogę z całą pewnością powiedzieć, że w planie finansowym Wód Polskich środków na takie podwyżki nie zapisano. To niewątpliwie rzutuje na nastawienie pracowników.
Jak w takim razie rozwiązać ten węzeł gordyjski? Z jednej strony niezadowoleni pracownicy, z drugiej brak pieniędzy na podwyżki?
Znalezienie pieniędzy na podwyżki to dla mnie priorytet. Oczywiście oprócz zapewnienia funkcjonalności całej instytucji. Ale muszę do tego też podchodzić racjonalnie, biznesowo. Nie mogę rozdysponować pieniędzy równo między wszystkich. Niedawno skończyliśmy audyt finansowo-kadrowy, który wykazał duże dysproporcje w zarobkach. Były takie przypadki – i to dość częste – że marszałek nawet dwukrotnie podwyższał swoim pracownikom pensje na miesiąc przed wejściem w życie reformy prawa wodnego i przekazaniem ich do Wód Polskich. Obecnie pogrupowaliśmy pracowników w 14 grupach funkcjonalnych. Kiedy porównaliśmy zarobki poszczególnych grup z medianą krajową, okazało się, że najgorzej zarabiają ci, którzy są najbardziej wartościowi z perspektywy firmy – średnia kadra i specjaliści z gospodarki wodnej. To oni muszą w pierwszej kolejności dostać podwyżki.
Czego pracownicy i samorządy mogą się spodziewać w najbliższym czasie?
Chcemy zlikwidować tę niesprawiedliwość w zarobkach. Czekamy na wyniki kolejnego dużego zadania audytorskiego, czyli opracowania wszystkich stanowisk pracy. Zostaną one zdiagnozowane, opisane, ocenione przez kierowników. Dopiero to pozwoli nam opracować zmiany w regulaminach wynagradzania. Pierwszy etap potrwa do końca roku. Teraz był moment reorganizacji, ale wkrótce Wody Polskie zaczną zarabiać na zarządzaniu majątkiem, statkami, dzierżawie, elektrowniach wodnych, na innych opłacalnych inwestycjach. Powołaliśmy zespół, specjalny pion zajmujący się tylko rozwiązaniami biznesowymi. Myślę, że już w najbliższych miesiącach wypłyniemy na szersze wody.