Bezpłatne przejazdy komunikacją miejską, stały się przedwyborczą obietnicą numer jeden. Miasta na potęgę dopłacają, by rozpowszechnić bezpłatny transport wśród swoich mieszkańców. Już prawie 50 miejscowości w całej Polsce zdecydowało się sypnąć groszem, by ich uczniowie i młodzież nie musieli kasować biletów. Taka inicjatywa kosztuje samorząd średnio od kilkuset tysięcy do kilku milionów złotych rocznie.
Szkopuł w tym, że doświadczenia miast z takimi rozwiązaniami są bardzo różne. Podczas gdy zwolenników fundowania darmowych przejazdów – zwłaszcza wśród samych mieszkańców – nie brakuje, zdaniem wielu ekspertów korzyści, które płyną z takich eksperymentów, są znikome.
Mimo to chętnych na zaszczepienie takich rozwiązań na lokalnym gruncie nie brakuje. Zwłaszcza przed wyborami samorządowymi.

Pospolite ruszenie

Do grona prekursorów bezpłatnych przewozów wraz ze startem roku szkolnego dołączyły ostatnio kolejne miasta. To m.in. Poznań, Zielona Góra, Białystok. W przypadku samej tylko stolicy Wielkopolski za ulgi dla uczniów szkół podstawowych i gimnazjów miasto zapłaci ok. 2,5 mln zł. Nieco mniej wydadzą w Zielonej Górze (ok. 2 mln zł) i w Białymstoku (ok. 600 tys. zł).
Od września z preferencji po raz pierwszy skorzystają też uczniowie z 13 gmin wchodzących w skład Metropolii Krakowskiej. Do tej pory ulgi przysługiwały tylko w stolicy Małopolski. Przedstawiciele samorządów – m.in. Skawiny, Niepołomic czy Zielonek – podpisali już porozumienie w tej sprawie (obowiązuje jak na razie tylko w tym roku szkolnym).
Według szacunków stowarzyszenia Metropolia Krakowska do bezpłatnych przejazdów będzie uprawnionych około 25 tys. dzieci.
Jeszcze hojniej do ulg podeszły ostatnio władze Częstochowy, które zdecydowały objąć preferencją również uczniów szkół ponadgimnazjalnych (do ukończenia 21 lat). Jak uzasadniają takie posuniecie? – Liczymy na wzrost liczby pasażerów, mniejsze natężenie ruchu, mniej spalin i korków, zwłaszcza w centrum miasta – wylicza prezydent Częstochowy Krzysztof Matyjaszczyk.
Podobnymi względami kierowali się włodarze Szczecina, którzy po wakacjach również postanowili objąć ulgami kolejne grupy beneficjentów. Zadecydowali, że z bezpłatnego transportu będą mogli skorzystać także uczniowie aż do 23. roku życia.

Nośne hasło

Zapowiedzi wprowadzenia darmowej komunikacji miejskiej dla kolejnych grup mieszkańców nie są jednak przypisane na wyłączność do samorządowców, którzy już sprawują władze. Bo do składania obietnic rozszerzenia preferencji uciekają się również pretendenci do prezydenckich stanowisk.
Przykładem mogą być kandydaci na prezydentów dwóch największych miast. W Krakowie polityk Logicznej Alternatywy Łukasz Gibała obiecuje, że w razie wygranej do 2020 r. uruchomi darmową komunikację miejską bez wyjątków, która miałaby być wzorowana na rozwiązaniach stosowanych w stolicy Estonii, Tallinie, gdzie darmowe przejazdy wprowadzono jeszcze w 2014 r.
– Efekt? Mniejsze korki i smog. A co najważniejsze, stolica Estonii nic do tego nie dokłada. Jak to możliwe? Otóż ubytek wpływów ze sprzedaży biletów został z nadwyżką zrekompensowany przez dodatkowe wpływy z podatku od osób, które się zameldowały, żeby korzystać z bezpłatnej komunikacji. Wiem, że w Krakowie może być tak samo – przekonuje Gibała.
Komunikacja miejska od kuchni / Dziennik Gazeta Prawna
Podobne zapowiedzi, choć na mniejszą skalę – bo zakładające wyłącznie rozszerzenie ulg na uczniów szkół średnich (to ok. 50 tys. osób) – padają też z ust kandydata PO i Nowoczesnej na prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego. – Zdajemy sobie sprawę z tego, że wydatek na komunikację publiczną jest dosyć sporą pozycją w budżecie rodziny, i stąd deklaracja, że darmowe karty miejskie również obejmą w czasie przyszłej kadencji wszystkich uczniów szkół średnich w Warszawie – przekonuje Trzaskowski.

Nie ten kierunek

Zdaniem ekspertów samorządowcom należy się kubeł zimnej wody. Przekonują, że takie szastanie ulgami na lewo i prawo nie przybliża ich do celów, które przy takich inicjatywach włodarze zazwyczaj wynoszą na sztandar. To m.in. walka ze smogiem, odkorowanie miast i długofalowe kształtowanie nawyków mieszkańców, czyli zachęcenie części z nich, by porzucili cztery kółka i przesiedli się do publicznego transportu.
Jak przekonuje Marcin Gromadzki z Public Transport Consulting, osiągniecie tak ambitnych celów tylko przy pomocy ulg graniczy z cudem. Bo chociaż mieszkańcy naturalnie cieszą się z oszczędności, wcale nie przekłada się to jeszcze na ich decyzje, by np. na stałe pozbyć się samochodu.
– Cena nie jest jedynym i nawet nie najważniejszym postulatem zgłaszanym przez mieszkańców. W wielu badaniach jest dopiero na piątym miejscu po bezpośredniości, częstotliwości, punktualności i dostępności przestrzennej komunikacji – wymienia ekspert.
Równie sceptyczny wobec idei darmowej komunikacji jest Bartosz Jakubowski, ekspert Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego ds. transportu. – Nie przynosi to żadnej zmiany nawyków kierowców. Różnica polega na tym, że ci, którzy chodzili pieszo, teraz wsiadają do autobusów – mówi.
Dodaje też, że takie rozwiązanie potrafi być demoralizujące dla rynku i przewoźników. Brakuje bowiem finansowej motywacji np. do wymiany taboru. – Skoro miasto i tak musi płacić za przewozy i nie ma wpływów z tytułu sprzedaży biletów, to po co miałoby inwestować w poprawę jakości? – pyta retorycznie. W jego ocenie ostatnie zapowiedzi to nic więcej jak puste obietnice, które nie mają szans na realizację. Powód jest prozaiczny. – Na takie nonszalancje jak darmowa komunikacja dla wszystkich nie pozwoli sobie żadne większe miasto. Byłoby to finansowe samobójstwo, bo przychody z opłat idą bezpośrednio do budżetu – mówi.