Z Leonem Tarasewiczem o ksenofobii, ruchach narodowych i byciu politykiem rozmawia Robert Mazurek.

Zaimponowała mi pańska opowieść o znajomych z Walił.

Koledzy z podstawówki, których spotykam przed sklepem i których czasem sponsoruję, mówią mi: „Leon, ty nieźle robisz w ch... tych w Warszawie. Nie dość, że paski malujesz, to jeszcze tobie za to płacą”.

A inni przyjaciele?

To proste, ja od dzieciństwa wypracowałem dualizm – z jednej strony mam podwórko i kolegów, to białoruski świat na miejscu, z cerkwią i prawosławiem, ze swoimi problemami. W tym świecie o sztuce nie ma mowy, ona nie jest potrzebna. Jakbym chciał rozprawiać o sztuce, to mógłbym co najwyżej po mordzie dostać.

O sztuce mówi się tylko w tym polskim, warszawskim świecie?

To się zaczyna zmieniać, ale mój świat białoruski to był świat robotniczo-chłopski. Ludzie z niego wyrastający chcieli coś zbudować, naśladować innych, ale o tworzeniu nie było mowy. Z kolei świat sztuki nie był specjalnie zainteresowany białoruskością.

Sztuka i białoruskość się nie przenikały?

Dla moich polskich znajomych białoruskość była co najwyżej ciekawostką albo – jak dla Marty Tarabuły z krakowskiej Galerii Zderzak – pozą, artystycznym wizerunkiem. Gdzie indziej czytałem, że to przez postmodernizm... (śmiech).

Wróćmy do Walił, do Gródka.

Moje warszawskie problemy tam to jak problemy Polaka z Paryża w stanie wojennym – wysłuchają, ale oni tym nie żyją, to inna rzeczywistość. Oni mnie w jakiś sposób doceniają, ale dla nich jestem tym samym Leonem, który chodził z nimi do szkoły. Czasem jeszcze słyszę, jak ktoś woła do mnie „Trampek” i od razu wiem, że graliśmy w piłkę.

Na podwórku?

Na podwórku od rana do wieczora, do zmroku, ale też w klubie. Do B-klasy doszedłem.

Na jakiej pozycji?

Lewoskrzydłowy. Z kolei na Białostocczyźnie znają mnie jako Leonika, działacza kulturalnego, białoruskiego.

Bo pan jest Białorusinem.

Tak, nie powiem o sobie, że jestem Polakiem. Białorusin z Polski – tak się określam.

Rodzice też mówili o sobie, że są Białorusinami czy że są tutejsi?

Kiedy Armia Czerwona wyzwalała Królewiec, gdzie mama przez dwa lata pod ziemią pracowała w fabryce amunicji, i spytali ją kim jest, to powiedziała, że Białorusinką. No to ją wywieźli na taką Białoruś, że dwa miesiące do domu szła.

Pytam, bo białoruska świadomość narodowa nie była wtedy tak powszechna.

Mieć świadomość narodową to znaczyło mieć świadomość historyczną. A chłopi długo jej nie mieli, o czym świadczą historie z powstania styczniowego, gdy włościanie wydawali swoich panów. My, pochodząc z rodzin robotniczo-chłopskich, mieliśmy w domu ten cały świat białorusko-ortodoksyjny, rozmawialiśmy po białorusku, dla mojej mamy w ogóle cały świat rozmawiał po białorusku. Ona jechała do miasta i zawsze się dogadała.

Pan z rodzicami też rozmawiał po białorusku?

Oczywiście. W domu, z sąsiadami...

Wokół sami Białorusini?

Jest parafia katolicka z lat 30., ale katolików jest bodajże 28 proc. Obok mieszkało dwóch przedwojennych poruczników i oni też mówili po białorusku.

A dziś z siostrami?

Rozmawiamy po białorusku.

Nawet z tą, która mieszka w Warszawie?

Ona czasem próbuje innych wariantów, ale się jej nie udaje... (śmiech).

Mówiąc po polsku, trochę pan zaciąga.

Tuż po studiach naprawdę mało kto to słyszał, ale dziś, kiedy wróciłem do Walił, słychać to bardziej.

Opowiadał pan kiedyś, że mama pochodziła ze wsi.

I to z pięknej, prawdziwej wsi – Mieleszki, osiem kilometrów od miasteczka. Jeździliśmy tam do dziadków, dzięki temu zobaczyłem i poznałem prawdziwą, w zasadzie XIX-wieczną wieś bez światła, z wozami drabiniastymi, z etosem pracy w polu.

Pomagał pan?

Jak trzeba było. Pasałem krowy, gdy przychodziła kolejka, to się wyprowadzało wszystkie i rozwijało intelektualnie na łące.

Akurat przy krowach można poczytać.

Raz, że tych książek to za bardzo nie było, a dwa, to świat był zbyt ciekawy, by zajmować się wyłącznie czytaniem, życie przerastało literaturę.

Ale rodzina ojca nie pochodziła ze wsi.

Oni byli z miasteczka, z Gródka. To ciekawsza rzecz, bo dziadek Jan Tarasewicz był dróżnikiem i mieszkał przy moście, jego zadaniem było pilnowanie mostu. To było coś, pięć złotych miesięcznie dostawał, można było krowę kupić i żyć.

I żył?

Gdyby nie to, że grał na akordeonie i nadużywał alkoholu, to by się to pewnie przekładało na jakiś dobrobyt. W każdym razie mieszkali w centrum Gródka, wynajmowali dom od Żyda. Ojciec wychował się więc w sąsiedztwie obu synagog, a jednym z lepszych zarobków było palenie w piątki w piecu.

Szabesgoj?

Tak dorabiał, znał z dzieciństwa trochę słów w jidysz. W 1944 r. wzięli go do wojska, był w Berlinie, a potem trafił do Przemyśla, gdzie jeszcze przez rok władzę ludową stabilizował, za co w 1946 r. dostał nawet medal. Zginął mi gdzieś za moich partyzanckich czasów, ale została mi legitymacja, więc na Allegro odkupiłem i mam.

Pan się wychował w Waliłach pod Gródkiem?

Tym Gródkiem, o którym mówili „Czerwony Gródek”, bo przed wojną wszyscy ludzie schodzili się tu na 1 maja.

Ale pan akurat miał epizod antykomunistyczny.

Przeszedłem w podstawówce przez zuchy i harcerstwo. W liceum nie wiedzieliśmy, jak ono zmieniło się w Harcerską Służbę Polsce Socjalistycznej, ale jak wzięli mnie do wojska, bo zabrakło punktu do przyjęcia na ASP, to już do ZSMP nie wstąpiłem. To już było za dużo. A nie, był jeszcze Związek Młodzieży Wiejskiej, do którego trzeba było należeć, żeby dostać zgodę na dyskotekę.

Tak naprawdę zaangażował się pan politycznie w karnawale „Solidarności”.

Na studiach zacząłem poznawać niezależną inteligencję białoruską, to byli ludzie starsi od nas, nasi intelektualni rodzice: Sokrat Janowicz, Jerzy Turonek, Jurka Geniusz, syn białoruskiej poetki Łarysy Geniusz, był Jerzy Łatyszonek. Oni stali w opozycji do tych oficjalnych, komunistycznych organizacji mniejszości białoruskiej w Polsce.

I pan też został opozycjonistą.

Kiedy powstał NZS, my organizowaliśmy BAS, Związek Studentów Białoruskich, do którego dołączyłem na drugim roku. I razem z Jankiem Maksymiukiem, fizykiem, który przetłumaczył „Ulissesa” na białoruski, zaczęliśmy wydawać gazetę studencką „Sustreczy”, czyli „Spotkania”. I kiedy my to robiliśmy w Warszawie, to w Białymstoku ludzie bali się to brać do ręki, bo była radykalna.

A była?

Nie, była realistyczna, ale były w niej np. rysunki satyryczne, karykatury znanych postaci, które oczywiście robiłem ja, ale też teksty mówiące o historii. Jednocześnie zaangażowałem się w Bractwo Młodzieży Prawosławnej, byłem w jego pierwszym zarządzie, jeździłem z biskupem Sawą w delegacje...

Bo pan jest prawosławny.

Nie miałem wyboru, od razu mnie ochrzcili. Zresztą pod innym imieniem.

Jak to?

Ochrzcili mnie jako Leoncjusz, ale jak ojciec poszedł do gminy, to mu wytłumaczono, że nie ma takiego imienia.

Jak nie ma, jak jest?

W spisie imion polskich nie było i wpisano Leona. Zresztą wszystko i tak od Lwa pochodzi.

I tak zostało.

Mój przyjaciel, ks. Leoncjusz Tofiluk, miał tak samo, ale on sobie później, jako dorosły, zmienił imię. Mnie się nie chciało.

Ale wróćmy do prawosławia.

To dla mnie ważne. Na ile mogę, na tyle staram się uczestniczyć w życiu cerkwi, choć problem w tym, że w soboty i niedzielę często jestem poza domem. I wtedy zostaje mi liturgia w samochodzie.

Jak?

Wrzucasz płytę i jedziesz.

Białoruskość wynika z prawosławia? Często tak się uważa.

Ale to nieprawda. Na Białoruś chrześcijaństwo przyszło z północy, i to w wariancie katolickim, łacińskim. Prawosławie przyszło później, przez dzisiejszą Ukrainę, dlatego są Białorusini katolicy jak Janka Kupała, poeta, dla literatury białoruskiej ważny jak Mickiewicz dla polskiej.

Mickiewicz to przykład: urodzony na dzisiejszej Białorusi, z matki podobno przechrzczonej Żydówki, piszący „Litwo, ojczyzno moja!”. Słowem, polski wieszcz.

I pisał prawdę.

Na Podlasiu śmieją się, że na zachód od szosy lubelskiej są hardkorowi katolicy, na wschód prawosławni.

My mówimy, że to na północ od Supraśla i na południe.

Dlaczego?

Na północ są katolicy, a na południe prawosławni. To spadki po zaborach, bo car Aleksander zajmując te tereny dawał unitom do wyboru dwie konfesje: katolicyzm lub prawosławie. I tak mamy rodzinę Popiełuszki.

Oni przez swój katolicyzm określali się jako Polacy.

Podobno na dwa tygodnie przed śmiercią ks. Popiełuszko mówił w rozmowie, że jest Białorusinem. W domu mówili po białorusku.

Oni twierdzą, że to język prosty lub tutejszy, językoznawcy też by się z panem spierali, ale ja nie zamierzam. Wielu z tych ludzi mówi o sobie, że są Białorusinami i Polakami. Polscy Żydzi też często mówią o sobie, że są również Polakami.

I ja to rozumiem, sam mam rodzinę w Białymstoku, która mówi o sobie, że są Polakami, więc tu nie ma problemu. Jeśli ktoś chce się polonizować, to się polonizuje, a ja nie mam takiej potrzeby.

Trudno mieć dziś tożsamość białoruską?

Bez gazet, książek, powszechnej kultury to bardzo trudne, bo trzeba to samemu budować. Ja prócz studiowania malarstwa musiałem robić studia białoruskie – uczyliśmy się czytać i pisać, poznawaliśmy historię, literaturę.

Nie mieliście i nadal nie macie wsparcia w Białorusi.

Tam dominuje postawa postsowiecka, białoruskości nie tylko nie ma, ale wręcz państwo jest nastawione antybiałorusko. Mogę to panu wytłumaczyć na przykładzie?

Naturalnie.

Być Białorusinem w Polsce to jak urodzić się w polskiej rodzinie w Niemczech. Bo Polak na Białorusi czy Ukrainie ma Kartę Polaka, pomoc polskiego państwa i jakby co może w ogóle wyjechać do Unii Europejskiej – ma lepiej niż inni. A Polak w Niemczech na pewno nie ma lepiej.

Raczej nie.

Chodzi do niemieckiej szkoły i jak bardzo chce, to może polskość kultywować poza nią, ale nie jest ona mile widziana publicznie, a tym bardziej nie pomaga w znalezieniu pracy, w ogóle w życiu.

OK, ale w Bundestagu nie ma posła polskiego, a w Sejmie Białorusini byli.

Przed wojną to byli posłowie białoruscy z list mniejszości...

A po 1989 r. to byli Białorusini w klubie SLD.

Przepraszam bardzo, ale Unii Wolności zabrakło takiej wyobraźni – wprowadzili do Sejmu Mirka Czecha jako Ukraińca, ale Sokrata Janowicza jako Białorusina już nie.

A posłowie Jan Syczewski i Eugeniusz Czykwin z SLD?

Dla mnie to są urzędnicy mniejszości. Dla mojego pokolenia Syczewski był tak jak Jaruzelski, a dla Czykwina kultura białoruska też jest drugorzędna. To nie są dobre przykłady.

Chce pan powiedzieć, że Białorusin w Polsce ma pod górkę?

Jeśli chce być Białorusinem tak.

Pan chciał to zmienić i w 1990 r. został radnym.

Po studiach uciekłem do siebie, na Podlasie, ale przyszedł rok 1989, samorządy, i najprostszą rzeczą było przejąć władzę. Stworzyliśmy listę białoruską i wygraliśmy w Gródku wybory. Wtedy znowu, jak na studiach, robiłem gazetę „Wiadomości Gródeckie”, które były wydawane po polsku i po białorusku, Andrzej Mleczko zgodził się robić dla nas rysunki, nakład był 500 egzemplarzy, ale jak był numer na Boże Narodzenie, z kalendarzem ze świętami katolickimi i prawosławnymi, to i z tysiąc sztuk się rozchodziło. Bardzo fajne czasy.

Ale w politykę pan nie poszedł.

Namawiali mnie później, bym kandydował do Senatu, ale ja wiem, czym jest polityka, wystarczająco się naoglądałem, nauczyłem, nie interesuje mnie granie ludzkimi emocjami. Poza tym to, że artyści idą do polityki, było dobre na początku, ale teraz?

Wielu aktorów do dziś nieustannie opowiada o polityce.

Jak się za długo w tym siedzi, to się cały czas gra, to ważne tylko dla interesów. W polityce dla romantyków nie ma miejsca.

Pan nie ma żadnych interesów do załatwienia?

Mam, ale jako artysta mogę załatwić więcej niż polityk. W końcu polityk musi uważać na słowa, a ja – zestresowany artysta mogę na rynku w Białymstoku zrobić co chcę.

Boi się pan nacjonalizmów?

Wie pan, te marsze ONR w Białymstoku czy Hajnówce przyjemne nie są, ale sytuacja jest bardziej skomplikowana.

Bo?

W tym ONR jest całkiem sporo Białorusinów, takich polskich neofitów.

Naprawdę? Jak to możliwe?

Do Białegostoku zjechali ludzie z okolicznych wsi – Janki i Wacki spod Moniek oraz Iwanki i Iwaśki spod Hajnówki. Do tego przyjeżdżali ludzie z Polski centralnej, którzy tu po wojnie znaleźli pracę. To wszystko się wymieszało, ich dzieci nie miały już żadnej tożsamości. Często nie wiedzieli jak się nazywa dziadek.

Od tego do ONR droga daleka.

Za to lgnęli do jakiejś wspólnoty, organizacji, która ich łączy, daje siłę, poczucie wielkości. Zawsze tak było i jest nie tylko wśród Polaków. Moi młodsi koledzy Białorusini założyli Związek Młodzieży Białoruskiej – chodzili w czarnych spodniach, glanach, czarnych koszulach z krzyżem jagiellońskim na ramieniu.

To się może źle skończyć.

Owszem, ale im przeszło, bo z tego się wyrasta i to jest optymistyczne.

Z ONR też wyrosną?

Tak sądzę.

Będzie białoruska Białoruś?

Wszystko rozwiążą Fenicjanie, czyli pieniądze. Białoruś jest na mapie tylko dlatego, że jest potrzebna Moskwie, która trzyma tę kolonię, zresztą bardzo zrusyfikowaną i – jak każda kolonia – obsadzoną swoimi ludźmi.

Jak oni pana tam przyjmują?

To zależy kto, bo zwyczajni Białorusini przyjmują mnie bardzo dobrze, a władza łukaszenkowska protestowała przeciwko mojej wystawie w Mińsku, co było logiczne, bo oni nie tolerowali żadnej białoruskości.

Nie chcą się panem chwalić?

W książkach może i tak.

A po co są panu te kury ozdobne?

Wcześniej, jeszcze na studiach, hodowałem gołębie. Wie pan, że dzięki temu poznałem kilku bandytów z mafii? Też hodowcy.

Brawo. A kury?

Kury są po to, żeby nikt tego nie rozumiał. Jak mam dość artystów, to idę do kur.

Nie takie to niewinne hobby.

Dwa lata temu zdobyłem europejskiego championa, to już na tym poziomie. Jeżdżę nawet na zebrania federacji europejskiej.

Podobno to kosztowne.

Dziennik Gazeta Prawna

Jestem w stanie się tym zajmować. Gdybym chciał na tym zarabiać, to wiem, jakie kury się podobają i takie bym hodował, ale mnie to nie interesuje.

Bo dobrze pan sprzedaje obrazy.

Muszę, żeby utrzymać hobby kury i hobby akademię.

Na ASP ma pan etat.

Profesura to akurat bardzo drogie hobby – trzeba utrzymać mieszkanie w Warszawie, dojechać tu, być sponsorem studentów. Więc muszę sprzedawać, by mieć z czego dokładać.