- W Polsce są w praktyce dwa światy: bogatych spółek wodno-kanalizacyjnych w dużych miastach i biednych w gminach wiejskich - mówi w wywiadzie dla DGP Krzysztof Kwiatkowski, prezes Najwyższej Izby Kontroli.
Już na dniach poznamy, jak kształtują się ceny wody w Polsce. Rządzący od początku podkreślają, że nie chcą dopuścić do nieuzasadnionych podwyżek. Ze wstępnych informacji wynika jednak, że prawdopodobnie nie unikniemy wzrostu cen, bo na ponad 2,5 tys. wniosków w prawie 1,9 tys. przypadków przedsiębiorstwa wskazały, że potrzebują sięgnąć głębiej do kieszeni mieszkańców. I to w roku wyborczym, co może tym bardziej zaskakiwać. Jak to rozumieć?
Powinniśmy jeszcze wstrzymać się z ocenami, ale prognozowany wzrost cen można by uznać za niepokojący trend. Zwłaszcza że w ciągu ostatnich 8 lat ceny za dostarczanie wody i odprowadzanie ścieków wzrosły w Polsce średnio o 60 proc. i są teraz jednymi z najwyższych w Europie. Mówimy oczywiście o cenach w stosunku do realnych możliwości nabywczych społeczeństwa. Co więcej, w bardzo wielu miejscach w Polsce osiągnęły już one poziom, który narusza zasadę wynikającą z traktatu akcesyjnego, czyli zasadę dostępności cenowej usługi. Przyjmuje się, że w przypadku wody i ścieków opłaty nie powinny przekraczać 3 proc. łącznych dochodów netto rodziny. W Polsce dochodzi już do sytuacji, w której cena przekracza dopuszczalny próg, co spowodowało, że niektóre gminy musiały wprowadzić system dopłat na ten cel dla mieszkańców.
Z drugiej strony widzimy też sytuacje skrajnie odmienne, gdy np. stołeczny MPWiK decyduje się obniżyć swoje zyski o 247 mln zł i nie widzi przeciwwskazań, by za dużo mniejsze pieniądze niż te inkasowane w poprzednich latach dalej działać pełną parą. Jak pogodzić te skrajności?
Każdy przypadek jest indywidualny i trudno tu o jednoznaczne wnioski. Pamiętajmy, że inne koszty ma spółka na terenach wiejskich, a inne duże miasto. Ta pierwsza musi np. ciągnąć wodociąg przez 1,5 km, by podłączyć jedno gospodarstwo. Duża aglomeracja korzysta zaś z już gęstej infrastruktury. Potrzebuje więc dużo mniejszych nakładów i może przyłączyć od razu np. cały blok mieszkalny. Trzeba też przyznać, że zdecydowana większość samorządów dokonywała w ostatnich latach bardzo dużych inwestycji w infrastrukturę wodno-kanalizacyjną. Było to związane z wykorzystaniem funduszy europejskich, na które potrzebny był też wkład własny. To niewątpliwie odbiło się na cenach za wodę i ścieki. Ale niestety nie był to jedyny element, który doprowadził do tak znaczącego wzrostu cen w ostatnich latach.
No właśnie. Wody Polskie zwracają uwagę, że nagłe obniżki, np. w Warszawie, zaskakująco zbiegają się z przekazaniem władzy nad ustalaniem stawek w ręce rządu. Innymi słowy, od kiedy władza patrzy samorządom na ręce, te są ostrożniejsze przy szacowaniu swoich kosztów i zysków. Nie mogą sobie więc pozwolić na rzekome nieprawidłowości przy wyliczaniu taryf. Ile może być w tym prawdy?
Nie umiem rozstrzygnąć, czy w Warszawie dochodziło do nieprawidłowości, bo wśród skontrolowanych przez nas miast nie było stolicy. Możemy jednak powiedzieć o pewnych mechanizmach, które zaobserwowaliśmy w innych dużych miastach. A prowadzą one do prostych wniosków. W większości przypadków spółki tworzyły sztuczne koszty. Ukrywano w nich dofinansowania dla różnych wydarzeń kulturalnych i sportowych. Bywały to też spektakle teatralne, koncerty, turnieje recytatorskie, imprezy plenerowe, a nawet małe festyny osiedlowe.
Jak ten mechanizm wyglądał w praktyce? Na co szły te pieniądze?
Spółki bardzo często wspierały kluby i stowarzyszenia sportowe, chociaż były to drużyny zawodowe, a samorząd powinien wspierać głównie sport, ale amatorski. Więcej, okazuje się, że pomimo ogromnych dotacji z budżetu miast bądź spółek komunalnych wiele zawodowych drużyn sportowych dalej wykazywało rok w rok ogromne straty. W drastycznych przypadkach kończyło się na tym, że plajtowały i musiały być wykupywane przez miasto lub miasto obejmowało udziały w takich spółkach będących właścicielami klubów sportowych.
Nie wydaje się jednak, by taka sytuacja była komukolwiek po stronie samorządu potrzebna...
Na pierwszy rzut oka na pewno nie. Ale zwróćmy uwagę, że finansowanie jakiejkolwiek działalności niejako poza budżetem miasta pozwalało obejść też część procedur przewidzianych w standardowym trybie, gdy każdy wydatek ze środków publicznych trzeba uzasadnić, udokumentować i odpowiednio rozliczyć. Pamiętajmy też, że każde działanie, w które są zaangażowane środki miasta, zawsze prowadzi do dyskusji, czy danych pieniędzy nie można by przeznaczyć na inny cel. Zazwyczaj scierają się tutaj różne opinie, a cały proces wymaga też konsultacji, np. z mieszkańcami, lub dialogu z radnymi, którzy mogą pomysł odrzucić w trakcie głosowania. Wielokrotnie podkreślaliśmy, że nie ma nic złego w finansowaniu np. wydarzeń kulturalnych czy działalności drużyn sportowych. Pod warunkiem że miasto jest w stanie wykazać, że taka drużyna jest na tyle ważna dla lokalnej społeczności i przynosi jej na tyle wymierne korzyści materialne lub wizerunkowe, że dofinansowanie jej z pieniędzy wszystkich mieszkańców jest uzasadnione. Wtedy jest możliwe, by na takie cele wydawać środki z budżetu, ale w odpowiedniej procedurze, np. konkursu ofert na osiągnięcie efektu promocyjnego dla miasta przez kluby sportowe. To jednak zupełnie inna sytuacja, niż gdy decyzje o wydatkowaniu podejmuje rada nadzorcza spółki wodno-kanalizacyjnej, którą wskazuje prezydent miasta jako właściciel lub zarząd spółki. De facto wtedy prezydent decyduje i nie musi tego uzasadniać.
Rząd przekonuje, że do takich sytuacji mogło dochodzić tylko w poprzednim systemie, gdy kontrole nad spółkami sprawowało miasto. Czy to lokalni włodarze powinni więc odpowiadać za to, że mamy obecnie tak wysokie stawki wody?
Nie winiłbym bezpośrednio samorządowców, choć niewątpliwie można też dopatrzyć się nieprawidłowości po ich stronie. Trzeba jednak przyznać, że do tej pory musieli oni funkcjonować w systemie ustalania stawek za wodę, który był wewnętrznie sprzeczny i trudno by nazwać go optymalnym narzędziem pozwalającym dobrze gospodarować wodą na swoim terenie.
Co ma pan na myśli?
Spółki wodociągowo-kanalizacyjne to tzw. monopole naturalne. Nie ma tu mowy o konkurencji, bo to one de facto są jedynymi właścicielami infrastruktury na terenie danej gminy i mają zapewniony rynek zbytu, bo mieszkańcy nie mogą zmienić dostawcy. To prowadziło do patologii, w której samorząd pełnił jednocześnie trzy funkcje. Po pierwsze, był właścicielem przedsiębiorstwa wodno-kanalizacyjnego. Trudno więc się dziwić, że zależało mu, by spółka była dochodowa i osiągała możliwie największy zysk. Jednocześnie samorząd był też de facto regulatorem całego rynku. Skoro bowiem to organ uchwałodawczy, czyli rada gminy, zatwierdzał ceny wody i ścieków, to właśnie on w praktyce decydował o tym, jak miały one być wysokie. To wszystko koliduje z najważniejszym zadaniem samorządu, który reprezentuje interesy mieszkańców i powinien dbać, by ceny nie rosły nadmiernie, a usługi oferowane przez spółki były jak najlepsze przy jak najmniejszych kosztach.
Mamy więc do czynienia z klasycznym konfliktem interesów...
Tak, i w praktyce prowadziło to do sytuacji, w której do niedawna składane wnioski taryfowe często nie były tak naprawdę sprawdzane pod kątem jakiejkolwiek gospodarności i zasadności kosztów. Urzędnicy, którzy mieli weryfikować wnioski w praktyce, sprawdzali je tylko od strony formalnej, nie weryfikując zasadności kosztów, które podawała spółka jako podstawy do kalkulacji ceny wody i odprowadzonych ścieków. Zdarzały się tak kuriozalne sytuacje, co ujawniliśmy w naszej kontroli, że spółka nie tylko przygotowywała wniosek o zatwierdzanie nowych taryf na wodę i ścieki, lecz także gotową uchwałę rady gminy w tej sprawie. Takiej uchwały nikt później przed głosowaniem nawet nie sprawdzał.
Jaka może być skala tego zjawiska? Przytaczane przez pana ustalenia NIK pokrywają się z wypowiedziami przedstawicieli Wód Polskich, którzy podkreślają, że już sama liczba niepoprawnie wypełnionych wniosków taryfowych świadczy, jak słabo do swoich funkcji były przygotowane niektóre samorządy.
Mamy w Polsce w praktyce dwa światy: bogatych spółek wodno-kanalizacyjnych w dużych miastach i biednych w gminach wiejskich. W tych pierwszych są pieniądze na inwestycje, w dużej części z wykorzystaniem funduszy europejskich. W tych drugich ciągle brakuje pieniędzy, np. na dokończenie infrastruktury ściekowej. Na wsi tą działalnością często nie zajmują się spółki, tylko np. wydzielone zakłady budżetowe, ze słabą obsadą wyspecjalizowanych pracowników. Wtedy rośnie ryzyko niedopełnienia formalności czy błędów proceduralnych.
Czyli mętne finanse i ogromne kwoty topione w dużych miastach, a w gminach wiejskich budżetowa posucha?
Bezdyskusyjnie. Nie mam przy tym żadnych wątpliwości, że – mówiąc kolokwialnie – spółki kanalizacyjne w dużych miastach są najbogatsze. Dlaczego? Obiektywnie mają najmniejszy koszt dostarczania wody i odprowadzania ścieków, bo teren, który obsługują, jest mocno zurbanizowany. Po drugie, miały największą zdolność, żeby wykorzystać fundusze unijne na inwestycje. Chodzi tu nawet o tak prozaiczne sprawy, jak odpowiednie przygotowanie wniosku o dofinansowanie i jego późniejsze rozliczenie.
Co wynika z tych dysproporcji?
W największych aglomeracjach mamy bogate spółki, które, jak wykazaliśmy, wydawały często pieniądze wcale nie na cele związane z gospodarką wodną. Po drugiej stronie zaś są małe spółki, lub wręcz jednostki budżetowe, które od lat odbijają się od finansowej ściany i nie są nawet w stanie zacząć robót związanych z modernizacją starej infrastruktury. A to ma wymierne skutki, które odczuwają mieszkańcy. Również w swoich portfelach. Warto tu przytoczyć ustalenia naszej kontroli w województwie lubuskim, gdzie badaliśmy, jak wygląda zaopatrzenie mieszkańców w wodę w małych gminach. Okazało się, że wiele przedsiębiorstw odnotowuje rażąco duże straty na przesyle wody. Innymi słowy, zdarzały się przypadki, gdy ilość sprzedanej wody była o połowę mniejsza od tej wydobytej, z uwagi na zły stan wodociągów. To wpływa na zawyżoną cenę wody. Oczywiście na wyższą cenę wpływają też zrealizowane inwestycje, bo wtedy w cenie wody trzeba uwzględniać koszt amortyzacji zbudowanej infrastruktury.
Wróćmy jeszcze do niezasadnego wydawania pieniędzy na kluby sportowe. To bardzo wyrazisty przykład. Samorządowcy przekonują jednak, że są oni zobligowani uwzględniać w taryfach m.in. wydatki na promocję. I tu, zdaje się, przebiega cienka granica, które koszty są zasadne, a które już nie.
Wbrew pozorom wcale nie powinno to być trudne do rozgraniczenia. Jestem przy tym ostatni, by odebrać spółkom możliwość ponoszenia kosztów związanych z promocją czy np. akcjami edukacyjnymi dotyczącymi potrzeby oszczędzania wody. Zwłaszcza że – tak na marginesie – jesteśmy jednym z krajów europejskich, który ma dużo mniej dostępnej wody niż zdecydowana większość krajów w Europie. Ilość dostępnej słodkiej wody w Polsce, jak szacują eksperci, jest na poziomie... Egiptu. Te dane mogą szokować do momentu, kiedy nie przeczyta się np. raportów z kontroli NIK, które pokazują, jak słabo jest w Polsce rozwinięty system małej retencji. Jeżeli więc pieniądze spółek są wydatkowane na promocję związaną z zachowaniami, które mają doprowadzić do oszczędności wody lub np. picia wody kranowej, która w wielu miastach w Polsce spełnia absolutnie najwyższy standard i często nie różni się od wody ze sklepu, to na tego typu działalność warto wydawać środki spółek wodociągowo-kanalizacyjnych. Ale jak już uzasadnić opłacanie zawodowych drużyn sportowych? Czy mam przez to rozumieć, że w trakcie meczu wyjazdowego widz, który zobaczy na koszulce piłkarza nazwę wodociągu z innego miasta, będzie taką formą promocji na tyle zachęcony, że zmieni dostawcę? Przecież dobrze wiemy, że to absurd, choćby dlatego, że nie jest to fizycznie możliwe. Mam nadzieję, że raporty NIK przyczynią się do tego, że Polacy będą mogli korzystać z dobrej i niedrogiej wody.