- PiS nie dostrzega, że w ok. 2 tys. gmin, w których wybieramy 30 tys. radnych, nigdy nie było wyborów proporcjonalnych, które partia teraz wprowadza - mówi w wywiadzie dla DGP doktor hab. Jarosław Flis, socjolog polityki.
Zazwyczaj jest tak, że jak ktoś się bierze za zmiany w kodeksie wyborczym, to ustawia je pod siebie. Czy tak jest i tym razem?
Są trzy motywy skłaniające do zmian w ordynacji. Pierwszy to przesunięcie równowagi na swoją korzyść. Drugi to kwestie ideowe, czyli tego, jak wyobrażamy sobie szczęście. Platforma Obywatelska wyobrażała sobie to szczęście w postaci jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW). Wprowadziła tę zmianę w samorządach i pewnie po cichu liczyła, że będzie dzięki temu częściej wygrywać. Poszło trochę inaczej, lecz ich opinii to nie zmieniło. Z drugiej strony są tacy, a wśród nich Jarosław Kaczyński, zdaniem których wybory powinny być przede wszystkim proporcjonalne. Tak oceniana ordynacja może nawet nie podlegać szczegółowym kalkulacjom, ale być wyrazem nastawienia ideowego. Trzeci motyw to dążenie do instytucjonalnego uzdrowienia sytuacji, gdy coś po prostu źle działa, bo tworzy wątpliwe sploty interesów. W przypadku zmian zaproponowanych przez PiS mamy do czynienia po trochu ze wszystkimi trzema motywami.
Jak się panu podoba pomysł utworzenia Korpusu Urzędniko´w Wyborczych?
Od wielu lat mówi się, że – jak w wielu innych krajach – należy stworzyć niezależną administrację wyborczą, która będzie organizować wybory. Przy czym nie będą to oddelegowani sędziowie, których potem będą osądzać ich koledzy w zakresie tego, czy wybory przebiegły prawidłowo, czy nie. To sensowne rozwiązanie. Ale przy okazji PiS przemyca w projekcie zmianę niezwykle istotną, a jeszcze bardziej kontrowersyjną. Nowo tworzonej administracji wyborczej oddaje się dwie ważne kompetencje, które dziś są w rękach gmin. Pierwsza to wyznaczanie obwodów do głosowania, a druga to dzielenie na okręgi wyborcze. Pierwsza sprawa dotąd nie była kontrowersyjna. Teoretycznie możliwe są jakieś manipulacje dotyczące obwodów do głosowania, czyli siedzib komisji wyborczych. Można zrobić np. tak, że sieć zagęści się tam, gdzie są nasi zwolennicy, a tam, gdzie są nasi przeciwnicy, stworzy się mniej tych siedzib, tym samym utrudniając dotarcie do lokalu wyborczego. Ale do tej pory nie widziałem analiz, które potwierdzałyby to zjawisko. Dlatego nie widzę powodów, by odbierać kompetencje gminom w dziedzinie, która w wolnej Polsce nigdy nie budziła sporów. Ale PiS jest partią sceptycznie nastawioną do samorządów, w związku z czym zmiany odbierające im kompetencje łatwo uzyskują w partii zielone światło.
A jeśli chodzi o wyznaczanie okręgów wyborczych?
To już zmiana o fundamentalnym znaczeniu politycznym, związana także z możliwością zmniejszenia okręgów do trzymandatowych w gminach i sejmikach. Do tej pory okręgi trzymandatowe mogły istnieć tylko w wyborach powiatowych. Tymczasem PiS chce ujednolicić wszystkie okręgi i dać władzę nad nimi komisarzom wyborczym. Przy czym powiatowy komisarz będzie występował do wojewódzkiego o zatwierdzenie granic okręgów w gminach i powiatach, a wojewódzki komisarz zdecyduje na szczeblu sejmików. Od wszystkiego będzie możliwe jedynie odwołanie do Państwowej Komisji Wyborczej. Najważniejsze jest jednak to, że dajemy komisarzom władzę nad wyznaczaniem okręgów wyborczych na wszystkich szczeblach samorządu i jednocześnie przewidujemy szerokie widełki w postaci od trzech do siedmiu mandatów w okręgach. Dziś nie wiemy, jakimi motywami kierować się będą komisarze. W dodatku PKW będzie miała 60 dni na ich wybranie, a oni kolejne 90 dni na dokonanie podziałów na okręgi. Ważne, że w projekcie zachowano regułę, zgodnie z którą raz dokonany podział może być zmieniony tylko wtedy, gdy wymagać tego będą zmiany demograficzne. Dziś zdecydowana większość okręgów sejmikowych spełnia nowe kryteria i z tego względu nie ma powodów, by je zmieniać. Chyba że ktoś zinterpretuje to tak, że zmiana organu dzielącego jednostkę na okręgi anuluje stary podział. To jednak bardzo naciągane: gdy się z drogi gminnej robi krajową, nie wytycza się jej na nowo. Tam zaś, gdzie modyfikacje będą niezbędne, nie wiadomo, czy podziałów dokonają obecni czy nowi komisarze.
Czy wielkość województwa będzie tu mieć jakieś znaczenie?
Liczba mandatów przypadająca na powiat jest różna. Jest trochę tak, że w dużych województwach okręgi układamy z klocków lego, a w mniejszych – z klocków duplo. Świętokrzyskiego praktycznie nie da się podzielić na trzymandatowe okręgi, bo tu powiaty są za duże – na prawie każdy wypadają dwa mandaty. Natomiast na Śląsku te klocki są malutkie i tam można byłoby podzielić cały region na 15 trzymandatowych okręgów. Tyle że akurat na Śląsku obecne okręgi bez wyjątku wpisują się w nowe widełki i powinny zostać bez zmian. Jeśli zrobimy okręgi trójmandatowe, to połowę reprezentacji stracą małe partie, jak SLD czy Ruch Autonomii Śląska. Dlatego znów wracamy do kluczowego pytania, jakimi motywacjami kierować się będą komisarze wyborczy, tworząc okręgi.
Czy znając projekt nowej ordynacji, opozycja powinna stworzyć wspólne listy do sejmików?
Problem dziś polega na tym, że znamy zasady, ale nie wiemy, jakie będzie ich zastosowanie. Dopiero jak ustawa wejdzie w życie, komisarze wyborczy – teoretycznie już na drugi dzień – mogliby ogłosić, jak będą wyglądać okręgi wyborcze w sejmikach. Ale mogą to też zrobić trzy miesiące później. Pytanie, czy to nie będzie za późno na tego typu działania, bo istotne zmiany w ordynacji nie mogą być wprowadzane na pół roku przed ich zarządzeniem przez premiera. A premier powinna zarządzić wybory samorządowe w okolicach lipca i sierpnia. Czy nowa ustawa tę zasadę zawiesi? Tam nie jest powiedziane nic poza tym, że wójt będzie musiał ogłosić decyzję komisarza na 55 dni przed wyborami. A to ledwie dwa miesiące. Jednak inny przepis mówi, że zmiany w okręgach można zrobić nie później niż na trzy miesiące przed końcem kadencji. A przecież wytyczanie okręgów to coś znacznie poważniejszego od ich bieżącej modyfikacji. Pytanie, kiedy ustawa wejdzie w życie, ale wygląda na to, że dopiero tuż przed wyborami rozstrzygnie się, czy w gminie okręgi są trzy- czy siedmiomandatowe. I dopiero wtedy zobaczymy, kto i jaki ma w tym interes. A interesy partii politycznych są bardzo nieoczywiste. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by stwierdzić, że w trzymandatowym okręgu maksymalna liczba partii, które mogą uzyskać mandat, wynosi trzy. Pierwsza, zwycięska partia na pewno dostanie mandat. Aby druga partia mandatu nie dostała, ta pierwsza musi mieć trzykrotnie większe poparcie od niej. To się jednak w praktyce nie zdarza. Pytanie, komu przypadnie trzeci mandat. Jeśli zwycięzca jest dwukrotnie większy od trzeciego, to dostaje dwa mandaty. Jeśli nie jest dwukrotnie większy od trzeciego, to każda z partii powinna dostać po jednym mandacie. Jak zmienimy okręgi z 10- na pięciomandatowe, jest to korzystne dla dużych partii. Ale gdy zmieniamy okręgi z pięcio- na trzymandatowe, jest to znacznie mniej oczywiste. Tak więc to skomplikowana gra o kolosalnym ryzyku, gdzie nie jest do końca jasne, kto i ile zyskuje.
PiS gra na wyczucie?
Jak zagęszczone okręgi trzymandatowe, czyli te wynikające z maksimum możliwości dawanych przez nową ordynację, przyłoży się do wyników wyborów z 2014 r., to okazuje się, że PiS zyskuje średnio jeden mandat w województwie. W bardzo nieprzewidywalnych wzorach. I tak np. zyskuje trzy mandaty na Śląsku, gdzie przegrało, a traci dwa w Łódzkiem, gdzie było zwycięzcą. Koniec końców, w żaden sposób nie zmienia to układu sił w województwach, po wzięciu pod uwagę zdolności koalicyjnych poszczególnych ugrupowań. Oczywiście wyniki najbliższych wyborów mogą być zupełnie inne niż w 2014 r., a zyski PiS okazać większe. Ale w dalszym ciągu jesteśmy na etapie chciejstwa, a jednocześnie wszystkie manipulacje przy prawie wyborczym są jak nunczako. To solidna broń, ale łatwo samemu uderzyć się w głowę.
Czy likwidacja jednomandatowych okręgów wyborczych to dobry kierunek?
Oba systemy – proporcjonalny i JOW – mają swoje istotne wady. Ale oba dają się ze sobą pogodzić. Rozwiązaniem łączącym ich zalety jest system badeński, czyli połączenie jednomandatowych okręgów wyborczych z zasadą proporcjonalności. Głosowanie odbywa się w JOW, a mandaty dzieli się proporcjonalnie. Ale propozycja PiS już jest na stole. Problem, którego partia ta nie dostrzega, polega na tym, że mamy ok. 2 tys. gmin, w których wybieramy ok. 30 tys. radnych, i tam nigdy nie było wyborów proporcjonalnych, które wprowadza PiS. Ta rzesza obecnych radnych dowiedziała się w piątek, że w przyszłym roku będzie wybierana inaczej niż dotychczas. Pewnie nie są z tego zadowoleni, ale też nikt nie próbuje szczególnie przekonywać, że sami mieszkańcy odczują z tego tytułu poprawę. Były dwa lata na dyskusje, są liczne badania, ale PiS z nich najwyraźniej nie skorzystał. Zamiast tego mamy projekt poselski, w dodatku miejscami wątpliwie uzasadniony.