W przedstawionym przez PiS projekcie o zmianie niektórych ustaw „w celu zwiększenia udziału obywateli w procesie wybierania, funkcjonowania i kontrolowania niektórych organów publicznych” mieszają się porządki: ustrojowy, obywatelski i wyborczy. Na razie głosy opinii publicznej zogniskowały się na najbardziej spektakularnej części, czyli ordynacji wyborczej, choć na 72 stronach dokumentu zawarto wiele innych postulatów.
Jednak całości brakuje myśli przewodniej – powinna być zawarta w założeniach do projektu, ale ich nie ma. Próżno także szukać oceny skutków regulacji: w pobieżnym uzasadnieniu podano jedynie nie wiadomo skąd wziętą kwotę 190 mln zł na kwestie związane z prowadzeniem wyborów i 58 mln zł na pozostałe sprawy.
Najważniejszą zmianę ustawy z 5 stycznia 2011 r. – kodeksu wyborczego (t.j. Dz.U. z 2017 r. poz. 15 ze zm.) stanowi zapowiadane już wcześniej przez PiS wprowadzenie ograniczenia kadencji na stanowiskach wójtów, burmistrzów, prezydentów miasta oraz odejście od jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW) w gminach niebędących miastami na prawach powiatu (czyli faktycznie prawie wszystkich, gdyż miast na prawach powiatu jest jedynie 66).
O ile pierwszą z tych propozycji należy jednoznacznie skrytykować – kadencyjność jest niedemokratyczna, oznacza pozbawienie obywateli biernego prawa wyborczego, szkody dla sprawnie zarządzanych gmin w postaci usunięcia dobrych włodarzy czy brak czasu na realizowanie długofalowych inwestycji – o tyle ta druga wydaje się rozsądna. Zlikwidowanie JOW-ów doprowadzi do uniknięcia efektu zmarnowanych głosów, umożliwi powstanie reprezentacji wyborców w radzie oraz usunie efekt przebijania się do organu stanowiącego najsilniejszego lidera, najczęściej pochodzącego z ogólnopolskiej partii lub dysponującego dużymi środkami na kampanię (rodzaju „lokalny książę”).
Opłakane w skutkach mogą natomiast się okazać pozostałe zmiany w ordynacji. PiS postuluje powołanie dwóch komisji wyborczych w każdym obwodzie – jednej zajmującej się samym przebiegiem głosowania i drugiej liczącej głosy. Spowoduje to niepotrzebne zamieszanie, ale przede wszystkim podwyższy koszty przeprowadzenia wyborów. Dalej projekt mówi o odebraniu JST prawa do ustalania okręgów wyborczych – będzie to odtąd w gestii komisarza, powoływanego przez PKW na poziomie powiatu (nad nim będzie jeszcze komisarz wojewódzki). Grozi to manipulacjami politycznymi przy kształtowaniu okręgów, których liczba i rozmieszczenie ma kluczowy wpływ na wynik głosowania, zaś projektowane zmniejszenie liczby mandatów w okręgu wyeliminuje małe komitety. Nic dobrego nie wróży również powołanie korpusu urzędników wyborczych, czyli kolejnego ciała dającego się kształtować politycznie. Partia rządząca zakłada ponadto odwrót od praktykowanego z powodzeniem w wielu krajach, na czele z USA, oddawania głosów za pośrednictwem poczty. To krok w tył: w 2014 r. Platforma Obywatelska rozszerzyła możliwość głosowania korespondencyjnego na wszystkich obywateli, a teraz zabierze się ją nawet osobom z niepełnosprawnością. Szkoda, bo każdy sposób zwiększenia frekwencji jest w Polsce na wagę złota. W tej kwestii powinno się brać przykład z Estonii, gdzie wybory odbywają się m.in. za pomocą internetu, przez co stale wzrasta liczba głosujących, czy mających wybory dwudniowe Czech. Ostatnią kwestią jest planowana na 2019 r. (po wyborach samorządowych i parlamentarnych) zmiana sposobu powoływania Państwowej Komisji Wyborczej, która ma stać się organem wskazanym nie przez środowisko sędziowskie, tylko Sejm.
Niezależnie jednak od tego, jak będą ocenione zmiany, projekt w tym kształcie i tak zostanie uchwalony przez większość parlamentarną. Można tylko wyrazić żal, że sprawy samorządów po raz kolejny stają się elementem gry partyjnej. W dodatku dokument pojawia się w atmosferze wielomiesięcznych spekulacji odnośnie kierunku zmian w JST i na rok przed wyborami samorządowymi, kiedy to reguły gry powinny być już dawno ustalone. Co więcej, został przedstawiony jako poselski, czyli przejdzie przez Sejm w ekspresowym tempie, bez konsultacji społecznych.