Przedstawiciele gmin i powiatów skrzyknęli się przeciwko PiS. Chcą powołać partię zrzeszającą kandydatów niezależnych. To odpowiedź na próbę wprowadzenia list partyjnych w wyborach samorządowych.
Dziennik Gazeta Prawna
W ciągu miesiąca partia Jarosława Kaczyńskiego przedstawi projekt nowelizacji ordynacji wyborczej. Możliwe, że oprócz wprowadzenia m.in. zasady dwukadencyjności dla wójtów, burmistrzów i prezydentów, znajdzie się tam również reguła, zgodnie z którą w wyborach lokalnych obowiązywać będą tylko listy partyjne – jeśli nie na każdym szczeblu, to przynajmniej w wyborach do miast na prawach powiatu i do sejmików województw.
Jak ustaliliśmy, kolejny nowy pomysł to podwyższenie progu wyborczego w przypadku elekcji do rad miast na prawach powiatu czy sejmików województw. Obecnie wynosi 5 proc. – Mówi się o zwiększeniu go nawet do 10 proc. – przekonuje kilku naszych źródeł niezależnych od siebie, także z kręgu partii rządzącej.
Grzegorz Adam Woźniak (PiS), wiceprzewodniczący sejmowej komisji samorządowej, potwierdza, że wymóg startu z list partii w wyborach samorządowych jest jedną z rozważanych opcji (podobnie jak wyższy próg wyborczy), jednak zastrzega, że decyzji jeszcze nie podjęto. – Padają różne propozycje. Przede wszystkim ustalamy, kiedy powinna zacząć obowiązywać dwukadencyjność. To ustalenie będzie warunkować wprowadzenie pozostałych zmian. Mam nadzieję, że do kwietnia pewne rzeczy się wyklarują – zapowiada poseł.
Nagłe poruszenie
Zapowiedzi te wzbudziły niepokój. W końcu ponad 2 tys. rządzących samorządami pochodzi z lokalnych komitetów wyborczych. Kolejnych 258 związanych jest z PSL, 124 z PiS, 54 z PO (która dominuje w dużych miastach) i 22 z lewicą (SLD i Lewica Razem). Najbardziej zagrożona wypadnięciem poza nawias jest właśnie najliczniejsza grupa wymieniona na pierwszym miejscu.
Stąd pomysł powołania partii politycznej. – Nie chodzi o wzniosłe idee czy program, lecz o umożliwienie startu tym, którzy dotąd kandydowali z niezależnych komitetów, a teraz mogą takiej szansy nie mieć – tłumaczy nam jeden z samorządowców. – Jeśli będą listy partyjne, nie będziemy mieli wyjścia. A działać trzeba zacząć już teraz – dodaje.
– Trwają rozmowy na ten temat – potwierdza prezydent Nowej Soli Wadim Tyszkiewicz, który przewodniczył zeszłotygodniowym naradom samorządowców w Sali Kolumnowej Sejmu. – Przede wszystkim musimy skalkulować rachunek zysków i strat wynikający z takiego działania. Trzeba zorientować się, ilu z nas dołączyłoby do tej inicjatywy oraz jak wpłynie to na sytuację szeroko rozumianej opozycji. Dziś bowiem wróg jest jeden, czyli PiS. A opozycja jest niezorganizowana – przyznaje prezydent Tyszkiewicz.
Konkurencja dla opozycji
Jak zamiary samorządowców komentują w PiS? – Każdemu wolno tworzyć partię i szukać w ten sposób poparcia – odpowiada dyplomatycznie poseł Grzegorz Adam Woźniak.
Partie opozycyjne kręcą nosem na wieść o zamiarach samorządowców dotyczącą budowy własnego ugrupowania. Ich zdaniem taki ruch może tylko wzmocnić Prawo i Sprawiedliwość przed nadchodzącymi wyborami lokalnymi. Jan Grabiec z PO stwierdza wprost – jeśli inicjatywa lokalnych włodarzy dojdzie do skutku, będzie to działanie na dalsze rozdrabnianie opozycji. – Jeśli konkurencja list będzie duża, PiS ogra opozycję w wyborach do sejmików wojewódzkich i w miastach. Mniejsze samorządy będą potem szantażowane politycznie przez PiS przy użyciu funduszy unijnych – przewiduje poseł.
W PiS pojawiają się za to komentarze, że samorządowa partia nie będzie miała szans na przetrwanie na scenie politycznej. – To będzie efemeryda złożona z bardzo zróżnicowanego i czasem wręcz skłóconego środowiska. Nie dociągną nawet do wyborów parlamentarnych w 2019 r. – przekonuje nas jeden z działaczy PiS.
Nie jest tajemnicą, że PO, PSL czy Nowoczesna wolałyby scenariusz, w którym – bezpartyjni dotąd – włodarze, zamiast tworzyć odrębne ugrupowanie, wzmocniliby szeregi tych partii. Zwłaszcza, że one same deklarują (choć na razie wstępnie) chęć wspólnego startu w przyszłorocznych wyborach. – Gdyby każdy grał na własny rachunek i zabiegał o względy samorządowców szukających szyldu partyjnego, by w ogóle móc wystartować, wówczas zyskać mogłaby Nowoczesna. Po pierwsze, sama będzie dążyła do rozbudowy struktur w terenie, bo dziś praktycznie ich nie ma. Mogłaby więc zaoferować dobre miejsca na listach. Po drugie, mogłaby być atrakcyjna dla części włodarzy, bo nie ma na sobie tej całej politycznej hipoteki, jaką przez lata nazbierała sobie koalicja PO-PSL – twierdzi jeden z włodarzy.
Rzecz w tym, że wielu z nich zwyczajnie nie po drodze z żadną partią znajdującą się w Sejmie i nie chce występować pod niczyim szyldem. A nawet jeśli, nie wiadomo, co by zyskali na wejściu w szeregi istniejących partii. Zwłaszcza, że opozycja sejmowa już szykuje kandydatów do swoich list. Niedawno PO chwaliła się, że ma gotowych kandydatów do 12 z 16 miast wojewódzkich.
Jeśli samorządowcy się dogadają i powołają jeden, wspólny ruch niezależnych włodarzy, będzie to pierwsza tak duża konsolidacja tego środowiska – choć w tym przypadku nie tyle oddolna, ile wymuszona zasadami, jakie może próbować narzucić PiS.
Pokonać można nawet największych
Samorządowcy wskazują nam, że tego rodzaju inicjatywy mają już przećwiczone, choć na mniejszą skalę i niekoniecznie w ramach ruchów stricte partyjnych. Ale to dowód, że potrafią coś wyrwać wielkim graczom. Przypominają np. wybory parlamentarne z 2011 r., gdy z inicjatywy prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza powstał ruch „Obywatele do Senatu”. Celem był start popieranych przez bezpartyjnych prezydentów miast kandydatów do izby wyższej. W sumie z inicjatywą związało się 46 kandydatów, ale tylko jeden z nich – wiceprezydent Wrocławia Jarosław Obremski – zdobył mandat. Podobną taktykę rozważano na wybory lokalne w 2014 r. Jednak Dutkiewicz zawiązał sojusz z Platformą Obywatelską, co doprowadziło do rozłamu w jego środowisku i powstania odrębnego komitetu Bezpartyjni Samorządowcy, który zdobył cztery mandaty w sejmiku województwa – jeden z nich przypadł np. Pawłowi Kukizowi.
Marek Wójcik, wiceminister administracji i cyfryzacji w rządzie PO-PSL, a obecnie ekspert Związku Miast Polskich, w rozmowie z nami przypomina sobie czasy, gdy pomagał zakładać w 2002 r. komitet wyborczy wyborców i regionalne ugrupowanie polityczne Wspólnota Małopolska (jego liderem był Marek Nawara, dwukrotny marszałek tego województwa). Na jej listach w 2002 r. znaleźli się przedstawiciele byłej AWS i Unii Wolności. Wspólnota zdobyła sześć mandatów w małopolskim sejmiku. Przypadły one m.in. Jerzemu Fedorowiczowi, obecnemu prezydentowi Tarnowa Romanowi Ciepieli czy... obecnej premier Beacie Szydło.
ROZMOWA

Lokalni włodarze pójdą na całość

Samorządowcy zagrożeni pomysłami wprowadzenia dwukadencyjności myślą o własnej inicjatywie politycznej. Czy ona może mieć jakiekolwiek szanse?
Tak, nawet duże, zwłaszcza w sytuacji, gdy opozycja jest rozbita. Bo gdybyśmy mieli znów 2006 r., gdy dominowała PO we współpracy z PSL, to szansa na sukces dla takiego ugrupowania byłaby dużo mniejsza. Pewnie inaczej by to wyglądało, gdyby PO odnowiła się po wyborach – pojawiałyby się tam nowe twarze. Wtedy samorządowcom byłoby trudniej. Ale dziś mogą być jedną z alternatyw, bo opozycja to nie tylko PO i PSL, ale jeszcze Nowoczesna. Każda z tych partii ma swoje problemy, a jeszcze pozostaje pytanie, co z KOD i lewicą. W tej sytuacji prawdopodobieństwo, że powstanie byt o nazwie Polska Partia Samorządowa i uda się skrzyknąć do niej wójtów, burmistrzów i starostów, jest duże. Stworzą własną listę i wystartują do sejmików. To oczywiste, że coś muszą ze sobą zrobić, jeśli nie mogą dalej być tym, kim byli.
Ale sukces wyborczy też jest oczywisty?
Jest casus listy Dutkiewicza czy innych list bezpartyjnych samorządowców – ostatnio listy Tyszkiewicza w Lubuskiem. Tyle że te inicjatywy były robione na pół gwizdka. Burmistrzowie kandydowali nadal na swoje urzędy, ale na wszelki wypadek dawali się wpisywać sami lub wystawiali swych zastępców na listy do sejmików. I te listy i tak sobie jako tako dawały radę w momencie, gdy był dosyć czytelny podział między PO i PiS na szczeblu krajowym. Dziś sprzyjają im polityczne okoliczności, a dodatkowo nie będą się angażować na pół gwizdka, tylko pójdą na całość. Słyszałem rozmowę na forum małopolskich samorządowców, gdy jeden ze starostów żartował z wójtów i burmistrzów, że wprowadzenie dwukadencyjności to dla nich kłopot. Odpowiedź była krótka – to ty będziesz miał kłopot.
Bo będą zdeterminowani?
Tak, skoro nie będą mogli być wójtami czy burmistrzami, zawalczą o to, by być starostami i radnymi. Może być zamiana, bo część starostów wystartuje na burmistrzów. To będzie wielka rotacja między starostwami a miastami powiatowymi. I tak będzie wyglądała wielka wymiana kadr, której chce PiS. Dlatego samorządowcy na pewno zaangażują się we własną inicjatywę. Z tego, co wiem, już się szykują do rejestracji, i to faktycznie jest dla sejmowych partii zagrożenie.
Głównie dla opozycji.
Także dla PiS. Gdy w wyborach w 2010 r. na Dolnym Śląsku zaistniała lista Dutkiewicza, to oczywiście największe straty poniosła PO, ale od PiS też odszedł co czwarty wyborca. Przekonanie, że elektorat PiS jest twardy i zawsze idzie za prezesem, nie znajduje potwierdzenia w faktach.
Czyli PiS, proponując zmiany we własnym interesie, może się gorzko rozczarować?
Wszystko na to wskazuje. Ci ludzie muszą z czegoś żyć. Jeśli jeden z wójtów miał firmę informatyczną, którą zawiesił, i teraz miałby wrócić po ośmiu latach do biznesu, to będzie mu ciężko. Ktoś inny piął się mozolnie w karierze, został np. prezesem oddziału banku, a teraz jest burmistrzem. Czy teraz wróci do pracy w banku jako specjalista? Takie osoby będą próbowały znaleźć sobie miejsce w polityce.