Na gruncie szybko starzejących się definicji mamy problem z zakwalifikowaniem nowych sposobów eksploatowania utworów. Rośnie rynek pośredników stosujących całkiem nowe modele biznesowe, które trudno umiejscowić w dotychczasowych konstrukcjach - mówi prof. Elżbieta Traple, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego i partner w kancelarii Traple Konarski Podrecki i Wspólnicy.

Sławomir Wikariak: Obowiązująca ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych (t.j. Dz.U. z 2006 r. nr 90 poz. 631 ze zm.) została uchwalona w 1994 r., a więc w czasie, gdy internet w Polsce dopiero raczkował. Czy przystaje do obecnych czasów?

Prof. Elżbieta Traple: Nie przystaje. Ustawa wymaga gruntownego przeglądu chociażby w zakresie pojęcia egzemplarza utworu, które pojawia się w wielu jej przepisach. Dotyczy ono egzemplarza fizycznego, takiego jak płyta CD czy książka, a nie zdigitalizowanego, w formie elektronicznej, który przecież wypiera tradycyjne nośniki. Utwór w formie cyfrowej, oderwanej od nośnika, nie jest traktowany jako egzemplarz.

SW: Jakie są tego konsekwencje?

ET: Posłużę się przykładem najmu egzemplarza utworu. Praktycznie nie ma już wypożyczalni filmów na DVD, a tym bardziej kaset wideo, które przed laty funkcjonowały na rynku. Rozwija się natomiast wideo na żądanie (z ang. Video on Demand), które pod względem ekonomicznym zupełnie niczym się nie różni od tych tradycyjnych wypożyczalni, jednak w niektórych przepisach przewidujemy tylko najem. Obowiązująca regulacja nijak więc nie przystaje do obecnego życia i powinna ulec zmianie.

SW: W ciągu 21 lat obowiązywania ustawa o prawie autorskim przeszła jednak kilkanaście nowelizacji.

ET: Niekoniecznie na korzyść przejrzystości wprowadzanych rozwiązań. Prawo autorskie staje się z roku na rok coraz bardziej skomplikowane, zresztą nie tylko w naszym kraju, ale i na całym świecie. Wynika to z ciągłego rozszerzania się jego zasięgu na przedmioty, które pierwotnie nie były brane pod uwagę, i oczywiście z postępującego w ogromnym tempie rozwoju nowych technologii, zwłaszcza jeśli chodzi o środki komunikowania się i sposoby rozpowszechniania utworów.

SW: Czy to jednak prawo się komplikuje, czy też stany faktyczne?

ET: Prawo również. W mojej ocenie został popełniony podstawowy błąd: prawo autorskie – i znów mam na myśli nie tylko polskie, ale i europejskie – od wielu już lat zmierza do coraz większej kazuistyki. Wraz z nowelizacjami polskiej ustawy zaczęły się w niej pojawiać przepisy zawierające definicje poszczególnych sposobów eksploatacji utworów. Wprowadzanie definicji nastawionych na korzystanie z określonych środków technicznych, a nie na ekonomiczne konsekwencje eksploatacji, powoduje niestety to, że przestają być one aktualne, gdy pojawiają się nowe środki, a ponadto łatwo je obejść przez drobną modyfikację. To sprawia, że na gruncie tych szybko starzejących się definicji mamy problem z zakwalifikowaniem do nich nowych sposobów eksploatowania utworów. Rośnie rynek pośredników w udostępnianiu utworów, którzy stosują całkiem nowe modele biznesowe, które trudno jest umiejscowić w dotychczasowych konstrukcjach nastawionych na taką czy inną technikę przesyłu.

SW: Właśnie o to chciałem zapytać. W podejściu do prawa autorskiego część prawników opowiada się za normami ogólnymi, neutralnymi technologicznie. Jest też drugi trend, który proponuje gonienie króliczka i dostosowywanie przepisów do technologii, które się pojawiają. Jak rozumiem, pani jest bliżej do pierwszej z tych grup?

ET: Zdecydowanie. Musimy pamiętać, że postępu technologicznego nigdy nie uda się nam dogonić. Zawsze będzie on o krok przed regulacjami prawnymi. Dlatego jestem zwolenniczką pewnych bazowych przepisów, które nie odwołują się bezpośrednio do środków technicznych.
Podam przykład dozwolonego użytku publicznego, o którym zresztą w Polsce jest ostatnio głośno za sprawą przygotowanej nowelizacji ustawy. W porządku prawnym państw europejskich jest on przedmiotem bardzo kazuistycznych wyjątków. Tradycyjnie przyjmowano, że wyjątków nie można interpretować rozszerzająco, a takie podejście sprawia, że dochodzimy do absurdalnych rozwiązań, które nijak nie przystają do życia.

SW: Na przykład?

ET: Chociażby teleturniej wiedzy o współczesnym świecie, w którym uczestnicy muszą rozpoznać piosenkę czy film. Najpierw jednak fragment takiego utworu musi im zostać odtworzony. I tu pojawia się problem: patrząc na przepisy, nie znajdziemy wyjątku, który pozwoliłby w takiej sytuacji na dozwolony użytek publiczny. A to oznaczałoby, że za każdym razem należałoby uzyskać od uprawnionego zgodę na wykorzystanie takiego utworu.
Dużo bardziej elastyczny jest tu system amerykański, w którym określa się generalne kryteria dozwolonego użytku (tzw. fair use). My jednak mamy związane ręce poprzez dyrektywę w sprawie harmonizacji niektórych aspektów praw autorskich i pokrewnych w społeczeństwie informacyjnym, która zawiera zamknięty katalog wyjątków od praw autorskich. Chociaż pozostaje pewien margines interpretacyjny przy ich implementacji do prawa krajowego. Warto przy tym zauważyć, że wbrew obiegowym opiniom polskie prawo nie było nigdy ubogie, jeśli idzie o dozwolony użytek publiczny. Wystarczy przypomnieć, że możliwość rozpowszechniania parodii bez zgody twórcy oryginału została wprowadzona w prawie angielskim dopiero w ubiegłym roku.

SW: Co dzisiaj stwarza największe problemy, jeśli chodzi o prawo autorskie?

ET: Możemy tu zaobserwować dwa rodzaje problemów. Pierwszy wiąże się ze sposobem kwalifikacji wykorzystania utworów m.in. we wspomnianym już internecie, z czym zresztą borykamy się nie tylko my, ale i większość krajów europejskich. Dobrze to obrazuje liczba pytań dotyczących praw autorskich w internecie, kierowanych do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, dotyczących chociażby streamingu, linkowania czy też telewizji internetowej. Tu żyjemy w niepewności, gdyż to, jak dzisiaj rozstrzyga trybunał, może wpływać na prawa z umów, które były zawierane całe lata temu.
Druga grupa problemów dotyczy odpowiedzialności za naruszenia prawa w internecie. Wiąże się to nie tylko z ustawą o prawie autorskim, ale także z ustawą o świadczeniu usług drogą elektroniczną. Tu nie wypadamy najlepiej. Wciąż nie implementowaliśmy, przekraczając wszelkie terminy, art. 8 ust. 3 wspomnianej dyrektywy o prawach autorskich w społeczeństwie informacyjnym. Zobowiązuje on państwa członkowskie do wprowadzenia regulacji, które pozwolą wydawać przeciwko pośrednikom, których usługi są wykorzystywane w celu naruszenia praw autorskich (chodzi tu m. in. o dostawców internetu, jak również podmioty hostujące) nakazy podjęcia określonych działań, np. blokady dostępu do treści naruszających prawa autorskie. Chodzi o pośredników, gdyż oni najłatwiej, najszybciej i w ogólnym rachunku najtaniej mogą doprowadzić do zakończenia naruszenia.

SW: Pewne obowiązki jednak ci pośrednicy już mają. Jeśli nie zareagują na zgłoszenie dotyczące naruszenia prawa, to grozi im odpowiedzialność na równi z tym, kto piracki plik umieścił w sieci.

ET: Tu nie chodzi jednak o zablokowanie dostępu do tego jednego, konkretnego pliku pod określonym adresem, gdyż zgłaszanie każdego naruszenia indywidualnie jest całkowicie nieefektywne. W ciągu pół godziny ten sam plik pojawi się gdzie indziej. Dużo skuteczniejsza jest możliwość zobowiązania providerów do zablokowania danej strony. Tego jednak nie wprowadziliśmy, co oznacza, że nasze sądy nie mogą orzekać takich blokad.

SW: Mówi pani o działaniu na przyszłość, czyli niejako prewencyjnym. TSUE uznał jednak za niedozwolone filtrowanie treści po to, by zapobiegać naruszeniom praw autorskich.

ET: Nie mam na myśli nakładania obowiązku filtrowania, bo to rzeczywiście zostało uznane za niezgodne z prawem unijnym, tylko możliwość domagania się przed sądem, aby pośrednik internetowy został zobowiązany do innych działań, które pozwolą zapobiegać naruszeniom praw autorskich np. poprzez wspomniane blokowanie dostępu do strony. W jednym z wyroków z 2014 r. trybunał uznał, że dopuszczalne jest orzeczenie nakazujące dostawcy internetu uniemożliwienie klientom dostępu do określonej strony internetowej, oczywiście przy spełnieniu dodatkowych warunków.

SW: Czy tak radykalne środki rzeczywiście są konieczne? Aż tak źle ocenia pani stan przestrzegania prawa autorskiego w Polsce?

ET: Skala naruszeń praw autorskich w internecie jest ogromna, a możliwość walki z nimi prawie żadna. Wiele osób próbuje zgłaszać te naruszenia, ale to walka z wiatrakami. Jeden plik zostaje zablokowany, a za chwilę pojawią się następne.

SW: Przykład amerykański pokazuje jednak, że można w miarę skutecznie walczyć z piractwem za pomocą zgłaszania naruszeń. Tamtejszy system opiera się na rozwiązaniu nazywanym „notice and take down”, które polega właśnie na tym, że zgłasza się konkretne naruszenia.

ET: Nie tylko jednak na tym: także na podejmowaniu pewnych kroków na przyszłość, co w Polsce jest bardzo trudne, prawie niemożliwe. Wynika to – znów – z niepełnej implementacji unijnych przepisów. Nasza ustawa o świadczeniu usług drogą elektroniczną przewiduje odpowiedzialność pośrednika internetowego wówczas, gdy wie on o nielegalnym pliku, a więc w praktyce, gdy nie zareaguje na bezpośrednie zgłoszenie. W prawie europejskim mowa jest również o sytuacji, gdy pośrednik nie podjął żadnych kroków, chociaż znane mu są fakty i okoliczności, które w sposób oczywisty świadczą o bezprawnym charakterze pliku (np. na portalu bardzo często są umieszczane pliki pirackie). Przykładowo sąd angielski przy orzekaniu patrzy na to, jaki procent działalności serwisu internetowego opiera się na naruszeniach, i bierze to pod uwagę przy orzekaniu o jego ewentualnej odpowiedzialności. W naszym prawie brak takiej podstawy.

SW: Powróćmy do ustawy o prawie autorskim. Co jeszcze w niej szwankuje?

ET: Długo by wymieniać. Bez wątpienia trzeba coś zrobić z systemem zatwierdzania tabel wynagrodzeń organizacji zbiorowego zarządzania. Chociaż stosunkowo niedawno został on zmieniony, to trudno ocenić go inaczej niż negatywnie. Procedura przewidziana w ustawie jest wyjątkowo długotrwała i, co gorsza, nie gwarantuje efektu w postaci zatwierdzanej tabeli, co zresztą doskonale widać w praktyce.
Zmiany wymagają też przepisy dotyczące umów licencyjnych. Mam na myśli chociażby przekształcanie się na mocy ustawy umów zawieranych na czas oznaczony w umowy na czas nieoznaczony, co wpływa na możliwość ich wypowiedzenia. Ten problem dotyczy głównie zakupu licencji na programy komputerowe i ich wdrożeń. Oprócz tego należałoby rozważyć wprowadzenie odpowiednich przepisów do prawa upadłościowego. Wcale nierzadko zdarza się, że ktoś za duże pieniądze nabył uprawnienia licencjobiorcy, po czym licencjodawca wchodzi w stan upadłości likwidacyjnej. To zaś oznacza, że licencjobiorca traci licencję. Tymczasem mamy przykłady z innych krajów, w których ten problem został pozytywnie rozwiązany.

SW: Pani zdaniem polską ustawę o prawie autorskim można jeszcze nowelizować czy też powinna zostać napisana zupełnie od nowa?

ET: Myślę, że ze względu na skalę koniecznych zmian w przepisach napisanie jej od nowa – jednak przy zachowaniu cennego dorobku polskiej doktryny prawa autorskiego – byłoby najlepszym rozwiązaniem.
Rozmawiał Sławomir Wikariak