Zaledwie 1 proc. Polaków rozgląda się za firmami, które zatrudniłyby ich na lepszych warunkach.
Mają zajęcie i szukają innego / Dziennik Gazeta Prawna
Wśród 16,3 mln Polaków pracujących w IV kw. 2015 r. tylko 165 tys. poszukiwało lepiej płatnej pracy – wynika z badań aktywności ekonomicznej ludności prowadzonych przez GUS, uwzględniających także szarą strefę gospodarki. To o prawie 12 proc. mniej niż w tym samym okresie roku poprzedniego. Co ważne, tak małej liczby pracowników szukających w końcu roku większych zarobków nigdy wcześniej nie było. Bardziej chętni do zmiany pracodawcy byliśmy nawet w najtrudniejszych, kryzysowych czasach. Na przykład w IV kw. 2002 r. zajęcia nie miało aż 3,4 mln osób, czyli prawie trzykrotnie więcej niż w ostatnich trzech miesiącach ubiegłego roku. A mimo to przed 13 laty większego wynagrodzenia szukało niemal 565 tys. pracowników – prawie trzyipółkrotnie więcej niż w końcówce 2015 r.
– Ta zmiana to m.in. efekt doświadczeń, jakie zebrali pracownicy w czasach gospodarki rynkowej – ocenia prof. Elżbieta Kryńska z Uniwersytetu Łódzkiego. Dodaje, że zamiast szukać nowego zajęcia, pracownicy bardziej dbają o te etaty, które mają. Bo ci, którzy zmieniali pracę wielokrotnie, zdają sobie sprawę z tego, że nie zawsze wychodziło im to na dobre. Ponieważ jeśli nawet otrzymali wyższe wynagrodzenie, to często długo się nim nie cieszyli. Głównie dlatego, że gdy pojawiały się kłopoty finansowe w firmie, w której pracowali, byli pierwsi „do odstrzału”, m.in. ze względu na krótki staż.
Do szukania lepszych warunków finansowych nie zachęcała nawet rekordowa liczba ofert zatrudnienia kierowanych do urzędów pracy w ubiegłym roku. Było ich prawie 1,3 mln – o 17 proc. więcej niż w roku poprzednim. Zainteresowani jednak wiedzieli, że w ofertach kierowanych do pośredniaków dominują płace minimalne albo tylko nieco wyższe.
– Brak dużej liczby chętnych do zmiany pracodawcy ze względu na uzyskiwane zarobki wynikał także z tego, że pracownicy znacznie częściej niż dawniej zatrudniani byli na czas określony – twierdzi Karolina Sędzimir z PKO BP. Potwierdzają to dane GUS. Na umowach terminowych pracowało w IV kw. ub.r. niemal 3,6 mln osób, a więc 28 proc. pracowników najemnych. Tymczasem w 2002 r. wskaźnik ten był zdecydowanie niższy i wynosił 17 proc.
– Pracownicy na umowach terminowych byli w znacznie gorszej sytuacji od osób zatrudnionych na czas nieokreślony, bo np. ewentualne rozstanie z nimi było dla pracodawcy dość łatwe i szybkie – wypowiedzenie trwało tylko dwa tygodnie. A więc ci, którzy mieli stałe umowy o pracę, byli bardziej ostrożni w decyzjach o zamianie pracodawcy – wyjaśnia Sędzimir. To się zmieniło od 22 lutego tego roku. Od tej daty okres wypowiedzenia zarówno umów terminowych, jak i umów na czas nieokreślony uzależniony jest od okresu zatrudnienia u danego pracodawcy i może wynosić maksymalnie trzy miesiące.
Ponadto prawdopodobnie nie ma już obecnie, tak jak jeszcze przed kilkoma laty, dużych różnic w wysokości wynagrodzeń na tych samych stanowiskach w różnych firmach. Przede wszystkim dlatego, że pracodawcy dość często dostosowują płace pracowników do poziomu u konkurencji.
Bywa i tak, że pracownicy boją się ryzyka związanego ze zmianą firmy, bo czasem nawet samo ujawnienie planów związanych z poszukiwaniem lepszych zarobków mogłyby spowodować kłopoty w dotychczasowym miejscu zatrudnienia. Dlatego nie podejmują działań z tym związanych.
Czekają więc na podwyżki od swojego pracodawcy. A szanse na to są coraz większe, m.in. dlatego że spada bezrobocie i powoli w niektórych regionach kraju zaczyna się tworzyć rynek pracownika. Stąd też w najbliższym półroczu 30 proc. ankietowanych pracodawców planuje podwyżki wynagrodzeń – wynika z badań agencji rekrutacyjnej Randstad.