Ostatnio w czasie rozmowy z moją redakcyjną koleżanką, która świetnie zna się na budżetówce, wspomniałem, że osoby, które trafiają do służby cywilnej, nie są powiązane politycznie z rządem.
W odpowiedzi usłyszałem: „Artur, proszę chyba sam w to nie wierzysz”. Faktycznie, jeśli bliżej się przyjrzymy administracji rządowej – przy czym nie mówię o urzędnikach stojących nisko w hierarchii – trudno mówić o zupełnie neutralnym politycznie korpusie. DGP w poprzednich latach wielokrotnie opisywał przypadki ustawianych konkursów.
Czy w tej sytuacji należy się dziwić, że po tym, jak wybory wygrał PiS, na dyrektorów i ich zastępców padł blady strach? Nie. Partia przejmująca władzę zawsze pozbywała się osób pracujących dla poprzedniej ekipy. Tak teraz robi PiS. Różnica jest jedna – nie robi tego w białych rękawiczkach.
Projekt zmian w ustawie o służbie cywilnej, który powstaje pod nadzorem sekretarza Rady Ministrów Jolanty Rusiniak, zakłada, że po 30 dniach od wejścia w życie nowych przepisów stosunek pracy dyrektorów i ich zastępców co do zasady ma się rozwiązać. I mnie to rozwiązanie nie razi, rozumiem bowiem argumentację nowych ministrów i wojewodów, którzy chcą się otaczać zaufanymi ludźmi. Zdaję sobie jednak sprawę, że projekt jest i będzie postrzegany jako zamach na służbę cywilną. Zgodnie bowiem z art. 153 konstytucji to ona jest potrzebna w celu zapewnienia zawodowego, rzetelnego, bezstronnego i politycznie neutralnego wykonywania zadań państwa w urzędach administracji rządowej. Ktoś może powiedzieć: jak mamy mówić o neutralności politycznej, skoro na wyższe stanowiska służby cywilnej mogą trafić osoby, które wcześniej działały w partii lub po prostu są dobrymi znajomymi szefa. I faktycznie w tym momencie też zaczynam się niepokoić. Bo o ile ustawienie konkursów czy też latami nierozstrzyganie naborów na dyrektora generalnego było naganne i pełne hipokryzji, to w przypadku zatrudnienia na stanowisku dyrektora partyjnego kolegi budzi moje obawy. Zdecydowanie wolałbym osobę z doświadczeniem, a takiego wymogu już nie będzie. Będzie ona spolegliwa nie tylko ze względu na polityczne interesy, lecz także dlatego, że osoba powoływana będzie wszystko firmować swoim nazwiskiem byleby nie stracić posady. Tymczasem minister nie potrzebuje popleczników, ale przede wszystkim fachowców. Rozumiem, że jest chęć odegrania się za ostatnie osiem lat. Ale niekoniecznie idąc na całość. Powołujmy dyrektorów, ale fachowców, a nie kolegów partyjnych.