Jest w Polsce grupa osób, które w związkach zawodowych widzą samo zło, szatana niemal, i byłyby szczęśliwe, gdyby wszystkie naraz, jednym pociągnięciem ręki, zlikwidować. Ze wszystkimi działaczami, centralami, postulatami – raz na zawsze.

To wyznawcy skrajnego liberalizmu, dla których konieczność negocjowania czegokolwiek z pracownikami jest nieporozumieniem. Jest także przeciwstawna im grupa – ludzi, którzy w związkach, takie jakie są, postrzegają niemal anielskie dobro. To zwykle sami działacze. Mamy wreszcie trzecią, najliczniejszą grupę – osób, którym jest wszystko jedno. Bo czy są te związki, czy nie ma, i tak nie wpływa to na ich życie i płace.
Tak to już jest z tym punktem widzenia, który zależy od miejsca, w którym akurat spoczywamy. Jednak wszelkie uproszczenia, zwłaszcza w materii dotyczącej tak skomplikowanej i wrażliwej tkanki, jak życie gospodarcze i społeczne, są szkodliwe. Bo czy związki zawodowe są potrzebne? Tak, na co może wskazywać przykład choćby Niemiec, gdzie organizacje pracownicze są ważnym partnerem pracodawców. I gdzie udaje się im funkcjonować dla dobra swoich członków, zakładów pracy tudzież całej gospodarki. U nas różnie z tym bywa. Czy mogą być skuteczne? Odpowiedź jak wyżej.
No, jeszcze do przykładów in plus włączyłabym Francję. Więc co z tymi naszymi jest nie tak, pomijając zły PR, robiony im od lat? To wielkie rozdrobnienie, które sprawia, że ich głos nie przebija się poza zakłady pracy (a i nawet tam niekoniecznie). Wzajemne spory i wojenki podjazdowe, na których tracą. To staroświecki, jeszcze na wskroś socjalistyczny sposób działania, nastawienie na duże zakłady przemysłowe, których coraz mniej. Brak wiedzy eksperckiej, zdolności negocjacyjnych, takiego biznesowego know-how. I to od samych związków w dużej mierze zależy, czy staną się realną, szanowaną siłą, czy tylko tak sobie będą trwały. Bo w to, że znikną, nie wierzę.