W polskiej gospodarce coraz szybciej znikają enklawy zapewniające pracę dobrą i pewną. Nawet szacowne instytucje publiczne przestają być wyspami, na które rynkowe okręty nie mają prawa wstępu.
Mam kolegę, który prowadzi zajęcia na jednej z publicznych uczelni wyższych. Ma dzięki temu etat i ubezpieczenie zdrowotne. Oprócz miesięcy letnich rzecz jasna. Bo co roku w czerwcu uczelnia rozwiązuje z nim umowę o pracę. I nawiązuje ją znów w październiku. Koleżanka z kolei zrobiła doktorat z biologii w Niemczech, ale postanowiła wrócić i pracować w Polsce. Uniwersytet przyjął ją z otwartymi ramionami, bo migracje akurat w tym kierunku i w tej dziedzinie nauki zdarzają się rzadko. Atmosfera się jednak popsuła, gdy powiedziała swojemu przyszłemu pracodawcy, że jest w ciąży. Oferta stałej pracy została natychmiast wycofana. A jeszcze jeden znajomy chciał się zatrudnić w centrali jednego ze związków zawodowych. Kierowały nim autentyczne ideowe przekonania. Zaproponowano mu umowę... cywilnoprawną. Ale i tak nic nie przebije głośnej historii z Poznania, gdy panie sprzątające tamtejszy uniwersytet i sąd przestały dostawać za swoją pracę wynagrodzenie. Poszły więc na skargę do dyrektorów tych szacownych instytucji. I wróciły z kwitkiem, usłyszawszy uprzednio, że nie są pracownicami uniwersytetu ani sądu, lecz zatrudnia je zewnętrzna firma sprzątająca. I to do tej firmy niech się drogie panie kierują ze swoimi zażaleniami.
Wymiana słownika
Te opowieści mogą być tylko niefortunnym zbiegiem okoliczności. Ale może kryć się za nimi pewien problem. Ważny, ale niestety rzadko dostrzegany. Polega on na tym, że do debaty publicznej przebija nam się powoli argument o dysfunkcjonalnym i nadmiernie wychylonym w stronę pracodawcy rynku pracy. Kłopot tylko, że winę za ten stan rzeczy zbyt często przypisujemy samym pracodawcom prywatnym poruszającym się w nieubłaganej logice rynkowej. Tymczasem jeżeli słabo płatną i niepewną pracę na złych warunkach proponuje korporacja albo sektor MSP, to jeszcze da się to jakoś wytłumaczyć. Oni są przecież trochę jak żołnierze na wojnie (albo tak im się wydaje). Muszą zacząć strzelać (utrzymywać konkurencyjność), zanim zrobi to przeciwnik. I wypchnie ich z rynku. Brutalne, ale jakoś tam logiczne. Co innego jednak, gdy na prekariat (pracę niepewną, słabo płatną i do bólu elastyczną) stawiają wspomniane już „szacowne instytucje”. Ich wina jest wtedy podwójna. Polega nie tylko na faktycznym łamaniu praw pracownika, lecz także na mordowaniu wiary, że dobra i pewna praca jest w ogóle gdziekolwiek we współczesnym społeczeństwie możliwa. Efekt jest niestety taki, że publiczne uczelnie, urzędy, instytucje kultury czy organizacje pozarządowe odgrywają w psuciu polskiego rynku pracy istotną rolę. I dzieje się tak niestety coraz częściej.
Dlaczego tak jest? Na to pytanie odpowiedzieć można na dwa różne sposoby. Jeden z nich to szukanie wyjaśnień systemowych. Bo oczywiście byłoby absurdalnym nadużyciem twierdzić, że rektor, dziekan czy inny dyrektor szacownej instytucji pomyślał sobie: „a teraz dowalimy tym biednym pracownikom”. Ich antypracownicze posunięcia rzadko (choć czasami na pewno tak) są wynikiem błędnych decyzji. Za ich wyborami zazwyczaj kryje się racjonalność. To ona nakazała uniwersytetowi albo sądowi dokonać outsourcingu usług związanych ze sprzątaniem obiektu. A innym organizacjom pożytku publicznego albo instytucjom zaufania publicznego faworyzować elastyczne formy zatrudnienia, gdzie się tylko da. Tak jest przecież taniej, a uzyskane w ten sposób oszczędności można z kolei łatwo przedstawić jako wyraz skuteczności zarządu. I dowód na wywiązanie się z zadania, które przed nim postawili zwierzchnicy albo grantodawcy.
Niby wszystko jest w porządku. A jednak nie do końca. Bo skoro dotrwali państwo w czytaniu tego tekstu aż dotąd, to pewnie czujecie, że w tym równaniu brakuje ważnego elementu. Takiego poczucia, że akurat publiczny uniwersytet nie powinien obchodzić kodeksu pracy i zatrudniać pracownika co roku na ten sam kontrakt z przerwą na miesiące letnie. I że jest coś nieodpowiedniego w wypychaniu sprzątaczek na samozatrudnienie przez sąd reprezentujący powagę Rzeczypospolitej. Nawet jeśli takie rozwiązanie pozwala mu zaoszczędzić ileś tam tysięcy złotych rocznie. Jak nazwać takie kołaczące z tyłu głowy przekonanie? Misją? Etosem? Prowadząc tego typu rozumowanie, szybko docieramy jednak do pewnej granicy. I zaczynamy wątpić, czy misja i etos to nie są jakieś kategorie z zupełnie innego, niepasującego do wyzwań współczesności słownika. Oczywiście miło by było je szanować, ale mamy przecież XXI wiek i nikt z nas nie chce być niedzisiejszy i oderwany od rzeczywistości.
Bóle fantomowe
Tego typu dylematy są jakby bólem fantomowym po pewnej ważnej debacie publicznej, która w III RP nigdy się nie odbyła. Dotyczy ona granic kolonizowania przez logikę rynkową kolejnych dziedzin życia społecznego w Polsce. Tu nie było takiego jednego wydarzenia porównywalnego z – powiedzmy – planem Balcerowicza, które by otwarcie wyliczyło, jakie wolnorynkowe mechanizmy zostaną wprowadzone z dniem wejścia w życie ustawy. Zamiast tego rozpychanie się rynku na coraz to nowych polach odbywało się w sposób dużo mniej przejrzysty. Rzadko – tak jak w przypadku częściowej prywatyzacji systemu emerytalnego – robione z otwartą przyłbicą. Częściej działo się to na zasadzie „pełzającej”. Intencje (zazwyczaj) nie były złe. Wiele było w tym uciekania przed PRL-owskim przeregulowaniem, sporo też dobrych chęci i pięknych haseł w stylu „administracja konkurencyjna”, „uczelnia zorientowana na wyniki”, „szpital kierujący się interesem klienta-pacjenta”, „przedsiębiorczy urząd”. Problem w tym, że skutki tych działań są w wielu miejscach fatalne. Dobrze opisał to zjawisko w zeszłotygodniowej rozmowie z DGP Dawid Sześciło, wykładowca nauki o administracji z Uniwersytetu Warszawskiego i autor książki „Rynek – Prywatyzacja – Interes publiczny”. Sześciło tłumaczy w nim, że w Polsce po roku 1989 nikt nigdy otwarcie nie spytał obywateli, czy są zwolennikami prywatyzacji kluczowych usług publicznych. Bo pewnie gdyby spytał, odpowiedź byłaby negatywna. A jednak w praktyce tak się właśnie dzieje. Dzięki splotowi kolejnych decyzji i zaniechań na naszych oczach rodzi się system, a kluczowe dziedziny życia poddawane są coraz dalej sięgającej logice rynku.
Weźmy choćby szpitale. W Polsce podwaliny pod ich komercjalizację położone zostały w wyniku dużych reform z lat 1998–1999, kiedy wprowadzony został rynek wewnętrzny. Ale aż do 2011 r. nie było jednak prawnej możliwości przekształcania szpitali w spółki kapitałowe (choć niektóre samorządy to obchodziły). To zmieniła dopiero reforma autorstwa dzisiejszej premier (a wtedy minister zdrowia) Ewy Kopacz. Według Dawida Sześciło to nic innego, jak prywatyzacja pełzająca. Uchwalając ustawę o działalności leczniczej, nikt z rządzących nie powiedział: dążymy do prywatyzacji szpitali publicznych, bo uważamy, że inwestorzy prywatni będą świadczyć lepsze usługi. Zamiast tego rozwiązano ręce samorządom, dla których ochrona zdrowia jest potężnym obciążeniem. Jednocześnie dając im sygnał, że nie mogą liczyć na więcej pieniędzy z budżetu państwa. Nic więc dziwnego, że dla wielu z nich furtka w postaci dużo łatwiejszej prywatyzacji szpitali okazała się pokusą nie do odparcia. Pytanie, co się stanie, gdy obywatele na potęgę zaczną doświadczać ciemniejszej strony tego procesu. A inwestor ograniczy działalność placówki tylko do tych świadczeń, które są najbardziej dochodowe. I szpital przekształci się np. w centrum dializ. Szpitale prywatne będą też mogły bez żadnych przeszkód zachęcać pacjenta, by zdecydował się na jakiś zabieg na warunkach komercyjnych z dnia na dzień, zamiast czekać dwa miesiące na zrealizowanie kontraktu z NFZ. Szok już jest, a będzie – zdaniem Sześciły – jeszcze większy. I gdy pacjenci-podatnicy spróbują zasygnalizować swoje oburzenie, że „to się jednak nie godzi”, dyrektor szpitala rozłoży ręce i powie, że jego zwierzchnicy kazali mu w pierwszym rzędzie zarabiać pieniądze.
Robolom brakuje wrażliwości
To dokładnie ten sam mechanizm, z którym mamy do czynienia w przypadku szacownych instytucji obchodzących kodeks pracy. Albo instytucji publicznych na potęgę sięgających po outsourcing (sprzątaczki zatrudnione są przez firmę zewnętrzną, jedzenie dostarcza do przedszkola firma zewnętrzna, podobnie z pracami konserwacyjnymi czy ochroniarskimi). To ciemna strona wprowadzenia logiki rynkowej do świata usług publicznych, którego głównym wyróżnikiem miało być przecież właśnie to, że jest to świat wymykający się logice rynkowej. A jak się w nim każe zarabiać pieniądze, instytucje publiczne nie mogą realizować swojej misji.
Ale systemem wszystkiego tłumaczyć nie sposób. Wiele dzieje się również w naszych głowach. W pokryzysowym Zachodzie renesans przeżywa ostatnio pojęcie „dehumanizacja”. To nawiązanie do wniosków, jakie z obserwacji gospodarek wczesnokapitalistycznych wyciągali XIX-wieczni ekonomiści (m.in. Karol Marks). I przeszczepienie ich na nowy, XXI-wieczny grunt. Już w 2011 r. młody brytyjski publicysta Owen Jones opublikował książkę „Chavs: The Demonization of the Working Class”. Przy czym angielski termin „chav” najlepiej przetłumaczyć jako „dresy”. A więc pejoratywne określenie przedstawicieli młodej, wielkomiejskiej klasy niższej, którą reszta społeczeństwa obserwuje z mieszanką strachu i pogardy. Jones w swojej książce stawia tezę, że ich stygmatyzacja jest przejawem szerszego zjawiska. To znaczy demonizowania klasy robotniczej przez lepiej sytuowaną część społeczeństwa. A czasem nawet przez przedstawicieli klasy średniej, która próbuje w ten sposób pokazać, że jest kimś innym niż ci okropni „robole”.
W bardzo podobnym kierunku idą najnowsze publikacje anarchizującego antropologa z LSE Davida Graebera, który dowodzi na przykład tego, że klasy lepiej sytuowane są po prostu... gorsze. Mniej empatyczne (co podpiera badaniami) i niegotowe, by dostrzec cokolwiek poza swoim własnym interesem. To dlatego tak bardzo zwalczają solidarność społeczną. Bo jej nie rozumieją i nie jest im ona do niczego potrzebna. W końcu wszystko, czego potrzebują, mogą mieć za pieniądze (które mają).
W Polsce tak ostre wystąpienia wymierzone w klasowe status quo ciągle należą do rzadkości. Nie oznacza to jednak, że problem nie istnieje. Wręcz przeciwnie. Takiego zdania jest psycholog Michał Bilewicz z Uniwersytetu Warszawskiego, zajmujący się właśnie problemem dehumanizacji. Bilewicz przeprowadził niedawno następujący eksperyment. Rozdał grupie badanych opis wypadku drogowego. Teksty różniły się jednym szczegółem. W jednej wersji jego ofiara została opisana jako robotnik pracujący na budowie, a drugą był biznesmen, członek rady nadzorczej. Wynik był zaskakujący. Okazało się, że badani w naturalny sposób zakładali, że rodzina biznesmena dużo głębiej będzie przeżywała stratę niż bliscy robotnika. Dla psychologa to był wyraźny przejaw dehumanizacji. – I dowód, że dehumanizacja ma również wyraźny wymiar klasowy – mówi Bilewicz.
Jego spostrzeżenia można jeszcze uzupełnić najnowszymi badaniami Greka Tilemachosa Iatridisa, które pokazują, że dehumanizacja działa zazwyczaj w jedną stronę. To znaczy, że biedni nie odmawiają bogatym pełni człowieczeństwa (przeżywania uczuć wyższego rzędu, jak miłość, melancholia czy nostalgia). Natomiast odwrotnie to już jak najbardziej. A dlaczego klasy wyższe dehumanizują te niższe? – To nie jest wcale przejaw ich złej woli. Raczej coś w rodzaju reakcji obronnej. Im bardziej mamy wobec kogoś poczucie winy lub kogoś krzywdzimy, tym silniej mechanizmy dehumanizacyjne starają się przywrócić nam dobre samopoczucie. Że przecież nic się nie stało, bo „tamci” nie czują tego tak mocno – tłumaczy Bilewicz.
Rasizm kapitalizmu
Przekładając to na realia polskiej gospodarki, otrzymujemy ciekawe efekty. Pisałem już o tym w jednym z poprzednich tekstów na łamach DGP. Wspominając na przykład Elizabeth Dunn, Amerykankę z Uniwersytetu Johna Hopkinsa, która na temat swojego doktoratu wybrała zmiany w mentalności polskich robotników doby transformacji. Był rok 1993 i Dunn zatrudniła się na najniższym stanowisku w fabryce soczków Alima w Rzeszowie. I to na prawie dwa lata. Nieco wcześniej Alima została kupiona przez amerykański koncern Gerber (potem wchłonięty przez Nestle). Efektem jej badania była książka „Prywatyzując Polskę. O bobofrutach, wielkim biznesie i restrukturyzacji pracy” wydana w USA w roku 2004. A w Polsce w 2008 r.
Dunn pokazuje w niej, jak przebiegała w rzeszowskiej firmie reorganizacja pracy. Skutkiem ubocznym tego procesu było coraz bardziej widoczne dzielenie załogi na dwie odrębne grupy. Nowi bohaterowie byli „elastyczni”, „mobilni”, „racjonalni” , i „konkurencyjni”. A starzy: „bierni”, „zacofani” i „kolektywistyczni”. Problem polega tylko na tym, że o przynależności do danej grupy nie decydowały wcale indywidualne predyspozycje. Tym, co według Dunn miało znaczenie fundamentalne, było miejsce zajmowane w firmowej hierarchii. Według tego podziału menedżerowie byli więc z zasady bohaterami pozytywnymi. I to przed nimi nowa kapitalistyczna rzeczywistość faktycznie otwierała niedostępne wcześniej horyzonty. To oni zgarniali lepsze zarobki, mogli też rozwijać się na szkoleniach. Robotnicy – a stanowią oni z natury rzeczy większą część pracowników – odwrotnie. Ich stanowiska pracy były niepewne, ich autonomia i wpływ na politykę firmy zostały zredukowane niemal do zera, a jedyne możliwości rozwoju, które oferuje im zakład pracy, to... obowiązkowe szkolenia bhp. Zdaniem Dunn ten podział był nie tyle nawet niesprawiedliwy, co wręcz nieracjonalny. Bo arbitralne określenie sporej części siły roboczej jako biernych, wstecznych i mało perspektywicznych homo sovieticusów prowadziło prostą drogą do zmarnowania ich olbrzymiego potencjału i doświadczenia.
Jeszcze dosadniej dehumanizacyjny wątek polskich przemian rynkowych opisała socjolog Monika Bobako z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Dla niej mechanizmy pokazane przez Dunn na przykładzie fabryki w Rzeszowie to tylko symbol tego, co się stało po 1989 r. z całym społeczeństwem. „Polskie przemiany można interpretować jako kulturowy rasizm. A więc proces legitymizowania nierówności i wyzysku, zgodnie z którym najpierw wytwarza się pewne charakterystyki upośledzonych ekonomicznie grup społecznych, a potem wskazuje na te same charakterystyki jako przyczynę tych nierówności” – pisze Bobako w jednym ze swoich tekstów. Mówiąc wprost: po roku 1989 elity, które faktycznie na transformacji skorzystały, stworzyły opowieść o przegranych polskiej transformacji, którzy „zatrzymali się w procesie ewolucji do kapitalistycznej normalności”, „są roszczeniowi” i „nie nauczyli się pracować”. A potem w tę opowieść uwierzyły i zaczęły traktować jako niepodważalny dogmat. Zdaniem Bobako nie jest to wcale przejaw jakiejś szczególnej perfidii nowych polskich elit ekonomicznych. To raczej schemat, według którego zazwyczaj rozwija się puszczony na żywioł kapitalizm. Zgodnie z tą logiką w naturalny sposób generuje on rasizm. Czasem kulturowy, a czasem prawdziwy. Ale zawsze polegający na przekonaniu, że istnieje jakaś część społeczeństwa, która ze względu na swoje cechy powinna zajmować wobec innej jego części pozycję co najwyżej służebną.
Co ciekawe, w zasadzie bardzo podobna jest też relacja praktyka Tomasza F. Wójcika, w czasach PRL-u działacza dolnośląskiej Solidarności, a po przełomie reprezentanta „S” przy Międzynarodowej Organizacji Pracy, posła (1997–2001) i pracownika naukowego Politechniki Wrocławskiej. – Uczestniczyłem po roku 1989 w bardzo wielu mediacjach pomiędzy pracodawcami i pracownikami. Zazwyczaj ci pierwsi przychodzili na spotkanie z silnym postanowieniem, że nie oddadzą ani guzika. Twierdzili, że to oznacza dla firmy natychmiastową katastrofę. Argument, że firma i ludzie przez nią zatrudnieni to jedno i to samo, stanowczo odrzucali. Dopiero w czasie rozmowy oczy się otwierały. Choć niestety nie zawsze – wspomina Wójcik. Nie ma powodu, by sądzić, że tego typu dehumanizujące myślenie i praktyki nie weszły z czasem również na uczelnie, do urzędów czy organizacji pozarządowych.
Zapomnij o bezpieczeństwie
Każdy, kto próbuje krytycznie przyjrzeć się patologicznym stosunkom pracy w tych tak zwanych szacownych instytucjach, musi pamiętać, że jest to zjawisko trudne do uchwycenia jeszcze z jednego powodu. To nie jest prehistoria polskiej transformacji jak czasy terapii szokowej, do których odwołują się prace Dunn czy Bobako. – Postępujące psucie polskiej pracy jest problemem nowym, rozgrywającym się na naszych oczach, tu i teraz – uważa Jarosław Urbański, socjolog i autor książki „Prekariat i nowa walka klas”. Bo paradoksalnie szacowne instytucje nie były ofiarami pierwszego etapu polskiej transformacji. Przeciwnie. Na przykład akademikom rok 1989 dał wiele. Nie tylko poczucie wolności. Gdy się czyta biografie największych zwycięzców III RP, wielu jest wśród nich pracowników naukowych, którzy w czasie przemian przeskoczyli z uczelni wprost do biznesu przez duże B. By wymienić tu tylko twórcę Comarchu Janusza Filipiaka (do dziś zwanego w firmowym slangu „profesorem”) albo Jana Krzysztofa Bieleckiego, w latach 70. asystenta na Wydziale Ekonomiki Transportu Wodnego Uniwersytetu Gdańskiego, a w III RP premiera i szefa prywatnego banku PKO SA. Ale nawet ci, którzy z uniwersytetu nie poszli ani na własne, ani do konsultingu czy polityki, też w czasie pierwszego 15-lecia III RP źle nie mieli. Boom na wykształcenie uniwersyteckie i otwarcie na Zachód sprawiły, że ich perspektywy zawodowe wręcz się poprawiły. Dzięki temu powstała sytuacja realnego wyboru. Można było zostać „na publicznym” i, godząc się na słabsze zarobki, cieszyć się bezpieczeństwem zatrudnienia. Albo zaryzykować bicie się o wyższe profity za cenę mniej pewnego bytowania. Wielu polskim rodzinom pozwalało to na w miarę bezpieczną strategię dywersyfikacji dochodów domowego budżetu.
Ta sytuacja zaczęła się na dobre zmieniać gdzieś na początku drugiej dekady polskiego kapitalizmu, gdy do postępującej presji na prywatyzację kolejnych gałęzi usług publicznych nałożyły się reformy polskiego rynku pracy obliczone na jego uelastycznienie. Jarosław Urbański za kluczowy moment uznaje uchwalenie (w 2003 r.) ustawy o zatrudnieniu pracowników tymczasowych. To miało być remedium na plagę dochodzącego do 20 proc. bezrobocia, które zaczęło nękać Polskę na przełomie wieków. Ustawa – jak na ironię stworzona przez określający się jako lewicowy rząd Leszka Millera – otworzyła jednak pierwszą furtkę do psucia polskiego rynku pracy, z którego skutkami zmagamy się dziś. Zdaniem Urbańskiego stały się symbolem zmian instytucjonalnych na polskim rynku pracy. I chodziło nie tylko o upowszechnienie się zjawiska pracy tymczasowej, a więc z założenia niepewnej i chwilowej (w 2004 r. agencje pośredniczyły w zatrudnieniu 266,5 tys. osób, w 2008 było ich już 842 tys. Dziś w agencjach zarejestrowanych jest 1,8 mln osób). Lecz również o to, że stworzona została „rezerwowa armia bezrobotnych”, której podstawowym celem jest zbijanie kosztów siły roboczej do poziomu najniższego z możliwych. Lansowanie wzorca pracownika elastycznego, osamotnionego i dyspozycyjnego. Żyjącego w ciągłym przeświadczeniu, że na jego miejsce czyha 10 innych chętnych. Jeszcze tańszych i bardziej dyspozycyjnych. Ta rezerwowa armia w naturalny sposób zaczęła naciskać na cały rynek pracy. Również na państwowe instytucje, którym w międzyczasie kazano zwiększać swoją konkurencyjność. W ten sposób polski rynek pracy zaczął się ostatecznie psuć. Powoli znikał też (i znika nadal) wybór pomiędzy bezpiecznym państwowym a dobrze płatnym prywatnym. Dziś coraz częściej państwowe różni się od prywatnego tylko tym, że jest gorzej płatne. Bo bezpieczeństwa zatrudnienia już nie ma. Wiedzą o tym dobrze akademicy (zwłaszcza młodzi), jak również pracownicy sektora kultury przekazanego do realizacji NGO-som. Trwa również batalia o rozmontowanie ostatnich bastionów pewnego zatrudnienia w sektorze edukacyjnym. I nawet nie chodzi o ataki liberalnych publicystów przypuszczane regularnie na takie zabezpieczenia socjalne, jak Karta nauczyciela, lecz o fakt, że obchodzenie karty już się de facto rozpoczęło. Zgodnie z polskim prawem samorządy mogą powierzać podmiotom prywatnym prowadzenie szkół (choć na razie tylko najmniejszych). Zwolennicy tego rozwiązania mówią o wprowadzeniu ożywczej konkurencji i wymuszeniu na placówkach publicznych poprawy jakości nauczania. – Niewielu zwraca jednak uwagę na negatywną presję, jaką konkurencja ze strony szkół prywatnych wywiera na warunki pracy nauczycieli – tłumaczy Dawid Sześciło z UW. Wszystko dlatego, że podmioty prywatne nie muszą zatrudniać swoich pracowników na podstawie Karty nauczyciela. To znaczy, że osoba zatrudniona w prywatnej placówce edukacyjnej ma gorsze warunki pracy i nie jest objęta ochroną socjalną, którą gwarantuje karta.
Oczywiście, że znajdą się tacy, według których te wszystkie opisywane tu procesy to dla polskiej gospodarki nie przekleństwo, lecz rozwiązania zbawienne. Wśród dobrze sytuowanych elit opiniotwórczych jest ich na pewno wielu. Zastanówmy się jednak, czy aby na pewno mają rację. I czy nie byłoby lepiej, gdyby w ramach polskiej gospodarki istniała jednak jakaś kotwica pracy dobrej i pewnej. Nazwijmy to nawet (za krytykami) ciepłą posadką. Czy nie działałoby to stabilizująco na cały rynek? Czy nie gwarantowałoby możliwości wyboru różnych dróg zawodowych i strategii zarabiania na życie? Ot, taka pływająca po rynkowym morzu wyspa, na którą rynkowe okręty nie mają prawa wstępu. Ta sfera nie musi być dominująca – jak za PRL-u – bo to też byłoby patologią. Ale istnieć chyba powinna. 25 lat po transformacji czas może do tego dojrzeć.
Rezerwowa armia bezrobotnych zbija koszty siły roboczej do poziomu najniższego z możliwych. Lansowanym wzorem jest pracownik elastyczny, osamotniony i dyspozycyjny. Żyjący w przeświadczeniu, że na jego miejsce czyha 10 innych chętnych. Jeszcze tańszych i bardziej dyspozycyjnych