John Maynard Keynes, twórca współczesnej makroekonomii, przewidywał, że ok. 2030 r. będziemy pracować nie 40, lecz jedynie 15 godzin tygodniowo. Mieliśmy stać się na tyle bogaci, aby praca była dla nas wyłącznie przyjemnością, nie wysiłkiem koniecznym do zaspokojenia potrzeb życiowych i materialnych. Choć średnia liczba tygodniowych godzin pracy spada od 150 lat, to wciąż pracujemy znacznie więcej niż przewidywał Keynes.

Historyk Michael Huberman (Uniwersytet Montrealski) oraz ekonomista Chris Minns (London School of Economics) ustalili, że w państwach rozwiniętych czas pracy spada od 1870 r. (choć jednocześnie m.in. wzrosła liczba dni wolnych). W przypadku krajów europejskich średni tygodniowy czas pracy spadł prawie o połowę: z 65,9 godzin w 1870 r., do 36,1 godziny w 2000 r. Pracujemy coraz mniej, ale wciąż nie tak mało, jak przewidywał klasyk ekonomii.
Często jako przyczynę zmniejszającego się wymiaru pracy wymienia się rosnące zarobki. Ale nie jest oczywiste to, w jaki sposób zwiększająca się zasobność portfela przekłada się na indywidualne decyzje dotyczące długości pracy. Ekonomiści wyróżniają dwa możliwe efekty. Gdy nasze zarobki rosną, możemy pracować mniej i wciąż utrzymywać konsumpcję na satysfakcjonującym nas poziomie lub też pracować więcej, aby zwiększyć konsumpcję. Pierwszą sytuację określa się mianem efektu dochodowego, drugą – substytucyjnego. Zwykle oba te efekty zachodzą równocześnie, zaś o finalnej relacji płac i czasu pracy decyduje to, który z nich przeważa.
Ekonomista Alexandr Kopytov (Hong Kong University of Science and Technology) zmierzył wielkość efektów dochodowych i substytucyjnych w krajach OECD. Okazuje się, że rosnące płace w niektórych państwach korelują z niższym czasem pracy, a w innych krajach z wyższym. Choć zmienność jest duża, można zauważyć, że efekt substytucyjny przeważa – w odpowiedzi na podwyżkę ludzie wolą pracować więcej. Być może więc, wbrew Keynesowi, rosnące zarobki nie gwarantują coraz krótszych godzin pracy.
Ustaliliśmy jednak na wstępie, że faktem jest, iż pracujemy coraz mniej. Jeśli rosnące płace tego nie tłumaczą, to co? Wiele wskazuje na to, że spadające ceny dóbr rekreacyjnych. Postęp technologiczny sprawił, że rzeczy uprzyjemniające czas wolny są coraz tańsze, a ich jakość wyższa. Można też zauważyć, że wiele współcześnie popularnych aktywności rekreacyjnych zajmuje sporo naszej uwagi (kto oglądając ulubiony serial, nie uległ syndromowi jeszcze jednego odcinka, niech pierwszy rzuci kamieniem). Nic dziwnego więc, że praca kosztuje nas coraz więcej wyrzeczeń, a ilość godzin spędzonych na zarabianiu spada. Wartość badań Kopytova polega na pokazaniu, że teoria ta znajduje potwierdzenie w danych.
Dobrym przykładem wzrostu jakości dóbr rekreacyjnych są gry komputerowe. Jak zauważa Mark Aguiar (Uniwersytet w Princeton), liczba godzin pracy dwudziestoletnich mężczyzn w Stanach Zjednoczonych spadała w XXI w. szybciej niż w innych grupach wiekowych czy wśród kobiet. Okazuje się, że jednym z wytłumaczeń tego faktu jest zamiłowanie młodych ludzi do gier wideo: ich większa dostępność i atrakcyjność podniosła progowe oczekiwania płacowe młodych mężczyzn o 2,5 proc. (o tyle musi być wyższa oferowana płaca, by w ogóle podjęli zatrudnienie).
Jakie wnioski płyną z tych badań? Choć w ubiegłym wieku wzrost zarobków skłaniał ludzi raczej do dłuższej pracy, jednocześnie potrzebowali oni coraz więcej czasu wolnego, by cieszyć się z dóbr rekreacyjnych. Ostatecznie ten drugi efekt przeważył dzięki szybkiemu postępowi techniki, która znacząco obniżyła koszty rekreacji i zwiększyła jej jakość. Są jednak sygnały, że nowa technologia w gospodarkach rozwiniętych pojawia się coraz wolniej. Jeśli zaś tempo wzrostu technologicznego zwalnia, to w przyszłości czas naszej pracy może przestać spadać. Dlatego, wbrew Keynesowi, prawdopodobnie nie będziemy pracować 15 godzin tygodniowo ani w 2030 r., ani przez najbliższe dekady.