Powróciła dyskusja o „umowach śmieciowych”. Na początku przypomnijmy, że umowy-zlecenia mają służyć wykonaniu konkretnej usługi. Jeśli umowa taka jest podpisywana po raz kolejny z tym samym pracodawcą, to z automatu zostaje oskładkowana.
Podpisanie pojedynczej umowy-zlecenia trudno jednak nazwać umową o pracę, bo charakter takiego stosunku pracy jest zwykle tymczasowy. Z kolei umowa o dzieło powinna dotyczyć wykonania konkretnego dzieła, które ze swej natury powinno mieć charakter wyjątkowy i jednorazowy, trudno więc znaleźć uzasadnienie dla oskładkowania tego typu kontraktu.
Niemniej – jak to w życiu bywa – zdarzają się nadużycia, szczególnie w okresie, kiedy gospodarka zwalnia. Przedsiębiorcy szukają oszczędności, a także najbardziej elastycznych form zatrudnienia. Sektor publiczny z kolei, również oszczędzając, a do tego obawiając się posądzenia o działanie na szkodę państwa, w ramach zamówień publicznych wybiera zwykle oferty o najniższej cenie. Często najważniejszym czynnikiem kształtującym tę najniższą cenę są właśnie wynagrodzenia. I tu koło się zamyka. Najniższe wynagrodzenie to oczywiście nie umowa o pracę, ale kilka umów-zleceń podpisywanych jednocześnie wraz z umową o pracę na jedną ósmą etatu, a to już ewidentnie patologia. Z patologiami należy walczyć, nie zapominając przy tym o tym, że z umów tych korzystają też setki tysięcy osób, dla których ta właśnie forma jest najwłaściwsza. Artysta malarz powinien móc korzystać z formy umowy, jaką daje umowa o dzieło, ale malarz pokojowy już nie.
W Polsce mamy kilka systemów podatkowych funkcjonujących równolegle. Dla pracowników etatowych, w tym wszystkich urzędników państwowych, mamy system powszechny z dwoma stawkami podatkowymi i pełnym ozusowaniem dochodu do trzydziestokrotności średniej krajowej. Obok funkcjonuje system podatkowy dla osób prowadzących działalność gospodarczą, zwykle płacą oni zryczałtowaną minimalną składkę ZUS-owską i podatek zgodnie ze skalą progresywną lub też podatek liniowy 19 proc. bez możliwości jakichkolwiek odliczeń. No i trzeci system oparty na umowach czasowych, gdzie w przypadku prac terminowych możliwe jest niepłacenie składek. Czwarty to KRUS, dla rolników z niższym podatkami i składkami.
W ekonomii znane jest pojęcie arbitrażu, czyli poszukiwania najkorzystniejszych rozwiązań z dostępnych na rynku. Jeśli system umów czasowych zostanie w znaczny sposób ozusowany, to nastąpi naturalny odpływ znacznej części osób do systemu drugiego, czyli działalności gospodarczej prowadzonej na własny rachunek, lub do KRUS. Innymi słowy przychody ZUS znacznie nie wzrosną, część osób straci pracę, a ci, dla których umowa czasowa jest najwłaściwszą formą stosunku pracy, dostaną na rękę mniej.
Dlatego też, poszukując rozwiązań likwidujących patologie, trzeba pamiętać o tym, aby nie wylać dziecka z kąpielą. Przy czym przydałoby się też uderzyć w piersi i skończyć z niechlubną erą „najniższej ceny”. To wymaga od urzędników większej odwagi i wzięcia na siebie części ryzyka projektu. Ale przecież nie ma nic gorszego niż wygrana firmy, która w ogóle nie nadaje się do zamawianego zadania i wygrywa tylko dlatego, że jest najtańsza.
Elastyczne formy zatrudnienia są potrzebne, nie mogą być jednak nadużywane. W krajach, gdzie stosunki pracy są sztywne, bezrobocie jest znacznie większe niż w Polsce, w szczególności wśród ludzi młodych. Zbyt daleko idąca krucjata przeciw „śmieciówkom” część obecnie pracujących wepchnie w szarą strefę, innych w działalność gospodarczą, a jeszcze innym obniży dochody. System trzeba cywilizować, ale nie niszczyć.