W polskich firmach pracuje 15,5 mln osób. Ale tylko nieco więcej niż połowa korzysta z uprawnień, jakie gwarantuje pracownikom kodeks pracy – taki wniosek płynie z badań rynku pracy Instytutu Ekonomicznego NBP. Protesty związkowców przeciwko uelastycznieniu prawa pracy i odbieraniu pracownikom innego typu zdobyczy w praktyce sprowadzają się do obrony grupy i tak już, wobec innych, uprzywilejowanej.
Przedsiębiorcy, choć potrzebę takich zmian głoszą, już dawno sobie z obejściem kodeksu pracy poradzili. Etaty stały się w polskich firmach dobrem rzadkim. Coraz rzadszym. Oferowane są głównie tym, na których przedsiębiorcom zależy najbardziej i którym z kolei na stałej formie zatrudnienia zależy najmniej. Na przykład – wziętym informatykom. Którzy akurat wolą samozatrudnienie, żeby nie wiązać się z pracodawcą ośmiogodzinnym dniem pracy. Jest ich zbyt mało, więc to oni dyktują warunki. Stanowią jednak wyjątek od reguły, bo sama reguła jest inna.
Bez względu więc na determinację związków zawodowych i nośne argumenty, że prawo pracy nie powinno cofać się do czasów kapitalizmu z XIX wieku, życie i praktyka płyną już w przeciwną stronę. Firmy, które na coraz bardziej konkurencyjnym i wymagającym rynku muszą wykazywać się elastycznością, skutki tej elastyczności przerzucają na pracowników. Jeśli klienci zaczynają mniej ich produktów kupować, to łatwiej przecież podziękować partnerowi biznesowemu i zerwać kontrakt z pracownikiem samozatrudnionym, niż zwolnić kogoś z etatu. Zwłaszcza gdy w kasie brakuje pieniędzy na odprawy. Jeszcze łatwiej pozbyć się pracującego nielegalnie.
Czy jest to powrót do czasów drapieżnego kapitalizmu? Jak najbardziej. Ale obrona kodeksu pracy tego nie zmieni. Będzie obroną fikcji. Pracodawcy już zapomnieli, jak tuż przed kryzysem ciężko im było znaleźć dobrych pracowników i dlatego, po jego wybuchu, niechętnie rozstawali się z ludźmi. Mimo kłopotów finansowych. Od tej pory jednak rynek pracy zdziczał, dla pracowników zrobił się dużo bardziej nieprzyjazny. Bo pracodawcy jakby się przyczaili i postanowili nie rozwijać. Przeczekać złe czasy. Aż same miną. Bez ich udziału. Okazuje się, że gospodarka może się rozwijać – fakt, że ledwo, ledwo – bez zwiększania liczby miejsc pracy. Że wzrost PKB przestał być gwarancją, iż wraz z nim wzrośnie zapotrzebowanie na pracę. Może nie wzrosnąć. Widać to w firmach, które inwestują i się modernizują. Raczej w wyniku inwestycji redukują załogę, niż zwiększają zatrudnienie. Aż 70 proc. firm w wyniku inwestycji załogę zredukowało.
Na naszym rynku pracy dzieją się dziwne rzeczy. Z badań NBP wynika, że w przemyśle jest 2 mln 490 tys. etatów. Ale faktycznie pracujących – prawie 3,5 mln. O milion więcej! Czy to są ludzie, zatrudnieni w przedsiębiorstwach mikro, których NBP badaniami nie obejmował? Część z pewnością tak, ale nie całość. Kooperantami nowoczesnych fabryk nie mogą być przecież manufaktury. Są za mało efektywne. Jest tu jakaś fikcja.
W budownictwie jest 456 tys. etatów, pracujących – prawie 1,3 mln. Autostrady i mosty budują samozatrudnieni i firmy mikro? W sporej części – tak. Do przetargów stają przedsiębiorstwa bez pracowników. Wygrywają dzięki najniższej cenie, niepozwalającej ludziom płacić legalnie nawet płacy minimalnej. Więc ci zwycięzcy zlecają potem robotę podwykonawcom, którzy dysponują pracownikami nielegalnymi. Czy można powiedzieć, że to jest zdrowy rynek pracy? Czy można się dziwić, że ludziom takie stosunki pracy kojarzą się z niewolnictwem? I że w konsekwencji publiczne inwestycje prawie nigdy nie są oddawane w terminie, a do ich jakości jest tyle zastrzeżeń? Czy w czasach, gdy firmy raczej koncentrują siły, takie praktyki można uznać za normalne? Rynkowe?
Organizacje pracodawców zgodnym chórem domagają się uelastycznienia kodeksu pracy, związki murem go bronią. A miliony pracujących z przerażeniem konstatują, że ich ten spór nie dotyczy. Bo i tak zostali spod obowiązującego prawa wyłączeni. I to powinno oburzać o wiele bardziej niż zmiany w kodeksie.