Przy każdym dużym tąpnięciu użalamy się nad młodymi ludźmi, którzy nie mogą znaleźć pracy. Mówimy o nich „stracone pokolenie”. Takich generacji było już w historii wiele. Zawsze wychodziły na prostą.
Bez pracy i bez pieniędzy. No i oczywiście bez przyszłości. Mieli być naszą nadzieją, a są kamieniem u nogi. Ponad 400 tys. młodych Polaków nie ma pracy, nie mówi się o nich inaczej, jak „stracone pokolenie”. Zaraza dotyka zresztą całego kontynentu: w Europie, zwłaszcza tej południowej, jest jeszcze gorzej. Hasło chwytliwe, jednak nieprawdziwe. Bo takich straconych pokoleń od 1989 r. mieliśmy już dwa i za każdym razem świetnie dawały sobie radę. Także i tym razem perspektywy dla młodych Polaków są znacznie lepsze, niż przyznaje to większość ekonomistów.
O straconym pokoleniu mówiło się u nas w latach 90., kiedy państwowe przedsiębiorstwa padały jak muchy, a bezrobocie wśród młodych osób w ciągu trzech lat poszybowało aż do 20 proc. A potem na początku XXI wieku, gdy wiele firm nie było w stanie sprostać otwartej konkurencji ze strony Zachodu. Dziś o straconym pokoleniu mówią nie tylko grający na emocjach politycy, lecz także mający patrzeć na rzeczywistość chłodnym okiem eksperci. Kilka tygodni temu takiego określenia wobec młodych Europejczyków użył nawet szef OECD Angel Gurria.
Eurostat podaje, że w Polsce stopa bezrobocia wśród osób w wieku do 25 lat wynosi już 27,8 proc. (dane z października). W jeszcze gorszej sytuacji są młodzi Hiszpanie (55,9 proc.), Grecy (57 proc.) czy Włosi (36,5 proc.). Nawet w bogatej Francji wskaźnik bezrobocia sięgnął w tej grupie 25 proc. Zdaniem ekspertów Eurostatu nasz kraj traci co roku 8 mld euro (2,5 proc. PKB) z powodu niewykorzystanego potencjału młodych. Prawie tyle samo, ile otrzymujemy z unijnych funduszy strukturalnych. – Długi okres bezrobocia na tym etapie życia może łatwo przekształcić się w marginalizację społeczną, bo trudno jest wrócić do codziennej dyscypliny i odzyskania kwalifikacji, które byłyby atrakcyjne dla rynku – mówi DGP Stefano Scarpetta, ekspert ds. zatrudnienia w OECD.
Ale tych, którzy mają pracę, trudno nazwać szczęściarzami. Z rządowego raportu wynika, że aż 60 proc. młodych Polaków jest zatrudnianych na umowy śmieciowe. Nie mogą liczyć na etat, odprawy oraz zabezpieczenia socjalne. A to oznacza, że w ich przypadku nie ma mowy o zaciągnięciu kredytu, uniezależnieniu się i kupnie własnego mieszkania. Pewną szansą dla tej grupy były z jednej strony unijne fundusze na walkę z bezrobociem, z drugiej wart w szczytowym momencie aż 7 mld zł Fundusz Pracy. Ale to przeszłość. Manna z Brukseli wyczerpała się (następna pojawi się najwcześniej w 2014 r.), z kolei Fundusz Pracy to jedna z tych pozycji, którą najchętniej obcina minister finansów Jacek Rostowski.
I w tym punkcie kondycja Polski nie odbiega od większości Europy. Jeszcze kilka lat temu młodych pracowników w Hiszpanii nazywano ze współczuciem mileuristami, bo ich zarobki nie przekraczały tysiąca euro miesięcznie. Dziś taka suma to dla wielu marzenie. – Zajmowałem się w ostatnich dwóch latach wszystkim: rozlewałem piwo w Walencji, pracowałem na budowach w Galicji, rozładowywałem owoce i meble w hipermarkecie Ikei w Barcelonie. Nigdzie nie dostawałem więcej niż 7 euro na godzinę, oczywiście bez stałej umowy o pracę – przyznaje „El Pais” 26-letni absolwent dziennikarstwa i ekonomii z Madrytu Eduardo Cana. W jego kraju, w którym bezrobocie dotyka już 5,8 mln osób, ci, którzy mają mniej niż 25 lat, stanowią 44 proc. wszystkich, którzy poszukują pracy.
Niewiele lepiej jest w innych krajach Unii, przede wszystkim tych na Południu. Zdaniem Eurostatu wskaźnik bezrobocia wśród młodych sięga 23,4 proc. Koszt zabezpieczeń społecznych i wartość niewytworzonych dóbr przez tą grupę społeczeństwa są już szacowane na przeszło 170 mld euro w skali roku.

Wadliwe statystyki

Takie statystyki robią wrażenie, ale są mylące. Uwzględniają bowiem tylko tych, którzy albo pracują, albo pracy nie mają. Nie biorą jednak pod uwagę wielu młodych ludzi, którzy w tym czasie się uczą, przechodzą szkolenia zawodowe, podróżują czy nic nie robią z wyboru. Stąd bardziej właściwy jest wykuty przez Międzynarodową Organizację Pracy koncept NEET. Wówczas okazuje się, że osoby, które ani nie pracują, ani się nie uczą, ani nie przechodzą szkoleń (No Employment, Education, Training – NEET), stanowią w Polsce 15,5 proc. osób w wieku od 15 do 29 lat. To wciąż dużo (wzrost o 22 proc. od wybuchu kryzysu), ale – według tej metodologii – w sytuacji „bez perspektyw” pozostaje co szósty Polak, a nie co drugi. Trudno mówić o straconym pokoleniu, skoro 5/6 jego przedstawicieli robi jednak coś sensownego. Nie inaczej jest w reszcie Europie. Wskaźnik NEET do dla Grecji to 23 proc., a dla Hiszpanii – 21. Zaś w takich krajach jak Holandia i Austria spada on do zaledwie 5–8 proc.
Ale i nawet te dane można uznać za przesadnie pesymistyczne. Zapominają one o jednym: szarej strefie. A ta wytwarza od 20 do 25 proc. PKB. W okresie kryzysu ma tendencję wzrostową, bo wiele małych firm, aby przetrwać trudne czasy, przynajmniej z częścią swojej działalności przechodzi do podziemia. To tu część młodych osób, które przez statystykę zostały zaliczone do kategorii NEET, znalazło tymczasowe zajęcie.
Paradoksalnie tak duży udział młodych wśród bezrobotnych może być źródłem nadziei. – Przykład Hiszpanii jest tu najbardziej wymowny. Eksplozja bezrobocia w tym kraju jest w mniejszym stopniu efektem recesji, a w znacznie większym rezultatem reformy rynku pracy, którą podjął premier Mariano Rajoy. Dzięki niej pracodawcom jest teraz o wiele łatwej zwalniać pracowników, ale gdy wróci koniunktura, nie będą oni obawiali się na nowo zatrudniać – mówi DGP Jorge Nunez, ekspert Centrum Europejskich Analiz Politycznych (CEPS) w Brukseli. Przed reformą Rajoya hiszpańscy przedsiębiorcy nie mogli zmieniać warunków zatrudnienia bez porozumienia ze związkami zawodowymi obejmującymi nie tylko dany zakład, ale całą branżę. Z kolei zwolnienia wiązały się z wypłatą sowitych odpraw, a często i koniecznością udowodnienia w sądzie, że decyzja o redukcji załogi była uzasadniona „obiektywnymi” warunkami gospodarczymi.
Mimo tak sztywnych regulacji, odziedziczonych po epoce Franco, gdy powracała koniunktura, hiszpańscy przedsiębiorcy szybko podejmowali ryzyko zatrudnienia nowych pracowników. Po przystąpieniu kraju do UE w 1986 r. bezrobocie wśród młodych osób w ciągu trzech lat spadło dwukrotnie, do 18 proc. Po części był to wynik otwarcia rynku pracy zachodniej Europy, jednak przede wszystkim zadziałał efekt wzrostu gospodarczego spowodowany uruchomieniem unijnej pomocy i inwestycji zagranicznych oraz integracji kraju z europejskim Jednolitym Rynkiem. Stracone pokolenie w Hiszpanii pojawiło się ponownie w połowie lat 90. u schyłku rządów socjalisty Felipe Gonzaleza. Wówczas, tak jak obecnie, wskaźnik bezrobocia wśród osób do 25. roku życia przekroczył 50 proc. – To był przede wszystkim efekt dostosowania się gospodarki do międzynarodowej konkurencji oraz cięcia kosztów i racjonalizacji produkcji. Ale to wtedy powstały wielkie hiszpańskie firmy o zasięgu globalnym, jak bank Santander czy Telefonica – tłumaczy Jorge Nunez. Już w 1999 r. Hiszpania stała się krajem założycielskim unii walutowej. Dzięki temu ruszył niebywały w historii kraju strumień taniego pieniądza, podsycając boom konsumpcyjny, a przede wszystkim budowlany, który, niestety, osiem lat później okazał się bańką. I spowodował powstanie kolejnego straconego pokolenia.
Czy i tym razem młodym Hiszpanom uda się wyjść z tarapatów równie szybko, jak to się już stało dwukrotnie po odbudowie demokracji? – To jest najlepiej wykształcone młode pokolenie w historii tego kraju. Dzięki reformom Rajoya konkurencyjność gospodarki bardzo szybko się poprawia: z deficytu handlu zagranicznego odpowiadającego 11 proc. PKB zaledwie 5 lat temu, dziś ma już nadwyżkę wartą 2 proc. PKB. Nie mam wątpliwości, że Hiszpania wkrótce złapie wiatr w żagle – mówi Zsolt Darvas w Instytutu Bruegla w Brukseli. I dodaje, że poprawa koniunktury powinna tym razem jeszcze szybciej przełożyć się na tworzenie miejsc pracy, bo dzięki liberalizacji zasad zatrudnienia przedsiębiorcy nie muszą już się obawiać, że w razie pogorszenia koniunktury pozostaną na lodzie z wysokimi kosztami płac.



Szok napędowy

Nie inaczej jest w Polsce. Nasz kraj także przeżył już dwie fale straconego pokolenia, a obecnie przeżywa trzecią. Tyle że w odróżnieniu od Zachodu – cykle załamania perspektyw dla młodego pokolenia i otwierania się przed nim lepszej perspektywy przebiegają jeszcze szybciej. Pierwszy szok nastąpił na przełomie lat 1992 i 1993, gdy bez pracy był prawie co trzeci młody człowiek. Ale już trzy lata później bezrobocie wśród młodych spadło o połowę, bo zwalnianych pracowników sprywatyzowanych państwowych przedsiębiorstw przejęły firmy prywatne. Ta sama sytuacja powtórzyła się po załamaniu na rynku pracy w latach 2002 i 2003, kiedy szanse, jakie stworzyło członkostwo w Unii Europejskiej, znów zdynamizowało tempo wzrostu polskiej gospodarki.
Kilka czynników przemawia za tym, że tym razem odbicie może się okazać jeszcze szybsze. Przede wszystkim sytuacja jest mimo wszystko o wiele lepsza. Nawet przyjmując za punkt wyjścia pesymistyczne statystyki GUS, bez pracy jest obecnie dwukrotnie mniej młodych Polaków w wieku do 25. r.ż. niż w 1995 r. Kolejnym atutem straconego pokolenia jest wykształcenie. Polska ma teraz pięć razy więcej studentów niż 20 lat temu, a wśród pracujących osób z wyższym wykształceniem jest 2,5-krotnie więcej niż w chwili odzyskania suwerenności. – To tani, dobrze wykwalifikowani pracownicy, którzy w przeciwieństwie do swoich rodziców o wiele częściej wybierali kierunek nauki pod kątem potrzeb rynku. Właśnie po tę grupę osób w pierwszej kolejności sięgną zagraniczni inwestorzy i krajowe firmy, gdy tylko zacznie się poprawiać koniunktura w Europie, czyli przypuszczalnie od połowy roku – mówi Ryszard Petru, przewodniczący Towarzystwa Ekonomistów Polskich.
Okres kryzysu jest zawsze dla Polski czasem głębokiej restrukturyzacji gospodarki. Od 2008 roku wydajność pracy w naszym kraju wzrosła o 20 proc., co oznacza, że to samo, co niedawno robiło pięciu pracowników, dziś wykonuje tylko czterech. Rozwijają się w naszym kraju przyszłościowe gałęzie przemysłu i usług jak zaawansowana elektronika, badania molekularne, produkcja najwyższej klasy komponentów motoryzacyjnych. To dzięki temu wielkie koncerny coraz częściej przenoszą produkcję z południa Europy nad Wisłę. Taką decyzję podjął m.in. jesienią ub.r. roku Electrolux, który rozwinie montaż pralek w Polsce kosztem Włoch. W minionych trzech latach nasz kraj zwiększył o 1/3 eksport mebli na rynki zachodniej Europy, bo w tej samej proporcji ich produkcja była wygaszana w Hiszpanii. Z państw śródziemnomorskich są także na dużą skalę przenoszone do nas usługi IT – zauważa Kiloński Instytut Gospodarki Światowej. Podczas gdy niemiecki Volkswagen rozwija swoje zakłady w Polsce, w tym przede wszystkim w Poznaniu, zamraża produkcję aut w Hiszpanii, głównie pod marką Seata.
Wyższy poziom bezrobocia jest niejako ceną, jaką Polska musi płacić za poprawę konkurencyjności, która potem zapewni nam wieloletnią przewagą nad rywalami. – W naszym kraju niewykorzystane rezerwy poprawy wydajności pracy są jeszcze na tyle duże, że dopiero wzrost gospodarczy na poziomie przynajmniej 4 proc. powoduje spadek bezrobocia. Gdy jest wolniejszy, przedsiębiorcy zamiast zatrudniać, wolą racjonalizować produkcję, bo jest jeszcze na to miejsce. To dzięki temu mimo kryzysu w Europie Polska pozostaje konkurencyjna, a eksport rośnie – przekonuje ekonomista Witold Orłowski. Z danych Eurostatu wynika, że w ubiegłym roku nasza wydajność odpowiadała wciąż 57 proc. średniej europejskiej i była przeszło dwukrotnie mniejsza niż w Niemczech. – Trudne lata, jakie teraz przechodzą młodzi ludzie, to cena za przebudowę polskiej gospodarki i zapewnienie jej stabilnego rozwoju w przyszłości – ocenia Petru. Sygnałem potwierdzającym taką ocenę jest to, że rynek wielu prostych usług jak opieka nad dziećmi czy sprzątanie przejęli Ukraińcy. Okazuje się, że młodzi Polacy nie są w tak desperackiej sytuacji, by szukać każdego zajęcia. O tym samym świadczy także to, że w trakcie obecnego kryzysu nie mieliśmy ponownej fali masowych wyjazdów jak w 2004 r., a opublikowane dane ze spisu powszechnego w Wielkiej Brytanii pokazują, że na Wyspach żyje tylko ok. 600 tys. Polaków zamiast oczekiwanych 1–1,5 mln, co sugeruje wręcz odwrót do kraju. – Po otwarciu w maju 2011 r. niemieckiego rynku pracy nie spełniły się prognozy kolejnej fali wyjazdów emigracyjnych. To sygnał, że młodzi Polacy nie postrzegają tak źle perspektyw w kraju i wolą się uczyć w oczekiwaniu na odbicie gospodarki – mówi DGP Krystyna Iglicka, profesor SGH specjalizująca się w badaniu ruchów migracji.

Niemiecki wzór

Przykładem, jak skuteczne mogą się okazać reformy rynku pracy dla poprawy perspektyw młodych ludzi, są Niemcy. To kraj, w którym bezrobocie w tej kategorii wiekowej (12 proc.), ale także ogółem (5,4 proc.), jest najniższe od czasów Zjednoczenia. I zbliża się do poziomu pełnego zatrudnienia. Jednak 10 lat temu, przed przeprowadzeniem reform przez Gerharda Schroedera, Niemcy były uważane za „chorego człowieka Europy”. – Powinniśmy kopiować ich system szkolenia zawodowego. Okazuje się, że ludzie, którzy wybierają pozornie bardziej prozaiczne zawody techniczne, mają stabilną pracę i mogą lepiej się spełnić niż sfrustrowani absolwenci ambitnych kierunków studiów, których nikt nie potrzebuje. Po części perspektywy młodych zależą więc od nich samych i od tego, czy dopasują plany do realiów rynkowych – mówi DGP Katinka Barysch z londyńskiego Center for European Reform (CER).
Krajem, który próbuje pójść w ślady Niemiec, jest Wielka Brytania. Na razie tylko 8 proc. brytyjskich firm przyjmują na staże zawodowe młodych ludzi wobec 30 proc. w Niemczech. Dodatkowym atutem niemieckiego systemu jest duża (300) liczba regulowanych profesji, które można uprawiać jedynie po uzyskaniu ściśle określonych kwalifikacji. To daje gwarancję, że po ukończeniu szkoły zawodowej absolwenci dostaną zatrudnienie.
– Poza właściwym wyborem kierunku studiów młodzi mogą także poprawić swój los w inny prosty sposób: zapisać się do związków zawodowych – przekonuje Jorge Nunez. Potęga związków zawodowych w wielu krajach została w czasie kryzysu złamana, w Polsce w ogóle odgrywają skromną rolę. Liberalizacja regulacji rynku pracy w naszym kraju, a także m.in. w Hiszpanii i Włoszech bardzo, ograniczyła ich wpływ na ustalanie poziomu płac, długości pracy czy urlopów. Mimo wszystko związki zawodowe wciąż jeszcze są liczącym się partnerem dla przedsiębiorcy i współdecydują, kogo zwolnić, a kogo utrzymać przy pracy. Tyle że często z winy młodych pracowników nie reprezentują ich interesów. W Wielkiej Brytanii osoby w wieku do 29. r.ż. stanowią zaledwie 10 proc. związkowców. W Holandii średni wiek osób należących do związków zawodowych to 45 lat, a w Niemczech przeciętny działacz związkowy ma niemal 50 lat. Podobnie jest w Polsce, gdzie udział młodych pracowników w ogólnej liczbie związkowców nie przekracza kilkunastu procent. – Nic dziwnego, że ruch związkowy przekształcił się w obronę interesów starszego pokolenia przed zakusami młodszych – podtrzymuje Nunez.
Wiele wskazuje na to, że młodzi i w Polsce, i w Europie najgorsze mają za sobą. 2012 r. skończył się co prawda marazmem unijnej gospodarki, ale zdołano uniknąć najgorszego: rozpadu strefy euro i załamania, z którego Unia (jeśli by przetrwała) musiałaby podnosić się przez dziesięciolecia. Poza Francją większość krajów Wspólnoty przeprowadziło już najtrudniejsze reformy. Także najnowsze dane GUS pokazują, że wzrost gospodarczy w Polsce, choć na niskim poziomie, na przełomie 2012/2013 roku stabilizuje się i raczej odbije się w drugiej połowie roku. A dzięki liberalizacji regulacji rynku pracy powinno to przełożyć się jeszcze szybciej niż w trakcie poprzednich kryzysów na spadek bezrobocia. Choć trudno w to dziś uwierzyć już za dwa, trzy lata to młodzi pracownicy z atrakcyjnymi kwalifikacjami mogą dyktować warunki zatrudnienia przedsiębiorcom, a nie, jak to jest dziś, przyjmować wszystko, co im się oferuje z pocałowaniem ręki.