Przez umowy śmieciowe rozumie się w publicystyce ostatnich miesięcy dwa rodzaje umów cywilnoprawnych: zlecenie i umowę o dzieło. Czasami do tego worka dorzuca się jeszcze umowę o pracę zawartą na czas określony.
O ile umowa o dzieło jest tzw. umową rezultatu, co oznacza, że zobowiązany do wykonania dzieła odpowiada za jego efekt końcowy, to umowa zlecenia należy do gatunku umów tzw. starannego działania. W tym przypadku rezultat końcowy jest mniej ważny, choć nie można powiedzieć, że całkowicie nieważny. Liczy się przede wszystkim właśnie sposób działania pracownika, którym to działaniom strony przypisują jakieś określone cechy. Cechy, które mogą być jednak zobiektywizowane na wypadek jakiegoś konfliktu pomiędzy nimi.
Umowa-zlecenie pierwotnie przewidywała podejmowanie pewnych działań o charakterze czynności prawnych. Tak chyba należy rozumieć jeszcze rzymskie mandatum, które należało do kategorii jego podstawowych kontraktów. Moja wiedza historycznoprawna nie jest tak głęboka, bym pokusił się o wskazanie, w którym momencie to klasyczne rozumienie zlecenia, jako zobowiązania do podejmowania czynności prawnych za zleceniodawcę i na jego rzecz, uległo poszerzeniu na wszystkie takie czynności o charakterze usługowym, podkreślmy to – usługowym – które nie są regulowane odrębnymi przepisami. Pewnie bardzo dawno, w każdym razie za mojej zawodowej pamięci zawsze już tak było, że te inne niezdefiniowane usługi kolejno obowiązujące kodeksy cywilne wrzucały właśnie do takiego worka z nazwą „zlecenie”.
Ale nawet w tym przypadku nie jest to worek ze śmieciami. Ta forma zlecenia obrosła długą tradycją, stoi za nią bogate orzecznictwo. A ponieważ dotychczas nie wymyślono nic lepszego niż taką właśnie formę dla wielu usług, które trudno przyporządkować do wyraźnie określonych przez kodeks innych cywilnych kontraktów, na razie jesteśmy skazani na posługiwanie się tą workowatą formą.
Nie oznacza to jednak, że w tym worku trzymamy śmiecie – choć populistyczna publicystyka niby-prawnicza wmawia nam od pewnego czasu, że poza umowami-zleceniami są w tym worku jeszcze umowy o pracę na czas określony (oznaczony), a nawet umowy o dzieło. Bojownicy tak rozumianej ekologii w prawie chcieliby wymieszać zawartość tego worka z nieposegregowaną uprzednio zawartością i następnie wyciągnąć z niego, jak z kapelusza, królika umowy o pracę na czas nieoznaczony, z wszystkimi gwarancjami przewidzianymi przez kodeks pracy dla klasycznej umowy o pracę.
A jeśli się nie da tak właśnie zrobić, bo życie społeczno-gospodarcze to jednak nie cyrk, w którym wszystko jest możliwe, to można by chociaż cały ten worek, jak to się modnie ostatnio mówi, „ozusować”, i w ten sposób uszczęśliwić za jednym zamachem i ZUS, i rząd przy okazji, a nawet samego zleceniobiorcę – oczywiście kosztem tego wstrętnego krwiopijcy pracodawcy, który najlepiej, żeby był wszędzie państwowy.
To nic, że nad istotą kontraktów cywilnych, z których w pewnym momencie wyłonił się ten szczególny ich rodzaj, jakim jest umowa o pracę w różnych zresztą formach, pracowały całe wieki, poszukując najbardziej adekwatnej formy dla wyrażenia ich istoty. Wydawać by się mogło, że rozwój prawa powinien iść w kierunku mnożenia form odpowiednich dla specyfiki pojawiających się nowych aktywności zawodowych. I tak się na dobrą sprawę w cywilizowanych krajach dzieje.
U nas jednak ciągle najlepsza zdaje się być konstrukcja o prostej budowie cepa. Chociaż właśnie cep by się zdecydowanie bardziej przydał do rozmowy z tymi pracodawcami, którzy łamiąc obowiązujące prawo, robią wszystko, by najnormalniejszą w świecie umowę o pracę zamienić w umowę o dzieło czy w umowę-zlecenie – bo tak wygodniej i taniej. Ale gdzie go szukać, to niestety już przy innej okazji.