To złudzenie, że pracujemy mniej niż robotnicy w XIX wieku. Dziś praca i czas wolny zlewają się nam w jedno: myślimy o niej w domu i podczas zabaw z dziećmi. A co nas czeka? Praca przez 24 godziny na dobę – mówi nam amerykański ekonomista Daniel S. Hamermesh, jeden z najważniejszych w USA badaczy ekonomii pracy. Obecnie wykłada na Uniwersytecie Teksańskim w Austin i współpracuje z National Bureau of Economic Research (NBER). Jest też jednym z najbardziej aktywnych autorów popularnego bloga ekonomicznego Freakonomics.com
Bada pan ekonomię pracy od ponad 40 lat. Jak w rozwiniętych zachodnich gospodarkach zmienił się w tym czasie stosunek do pracy zarobkowej?
Największa zmiana polega na tym, że wielu z nas nie potrafi dziś jednoznacznie zdefiniować, co jest pracą zawodową, a co nią nie jest. Na przykład: czy ja pracuję, rozmawiając z panem w tej chwili, czy też jest to może bardzo przyjemna poranna pogawędka.
I jak pan sądzi?
W sumie rozmowy z dziennikarzami nie należą do moich zawodowych obowiązków. Pracodawca nie rozlicza mnie z wywiadów, nie płaci mi przecież za to dodatkowych pieniędzy. Jednocześnie rozmawiamy jednak o moim zawodzie. Korzystam z wiedzy, którą gromadzę od wielu lat. Pewnie opowiem panu przy okazji o badaniach, które w tym czasie przeprowadziłem.
Czyli jednak praca.
Być może. Ale dam panu lepszy przykład. Uwielbiam spacery nad jeziorem. To dla mnie najlepszy relaks. Jednocześnie to właśnie tam przychodzą mi do głowy najbardziej interesujące pomysły, które wykorzystuję w swojej pracy. I znów powraca pytanie: praca czy nie praca?
Może to specyfika pańskiego zawodu. Akademików nikt nigdy specjalnie nie rozliczał z tego, ile godzin spędzają w pracy.
Wydaje mi się, że problem sięga głębiej. To znak firmowy współczesnego kapitalizmu. Mam wrażenie, że pracujemy dziś więcej i dłużej niż kiedykolwiek wcześniej.
Jak to? Przecież tydzień pracy od lat ulega ciągłemu skracaniu. Nie trzeba nawet porównywać naszej sytuacji ze średniowiecznym chłopem czy XIX-wiecznym robotnikiem, bo w Polsce jeszcze w latach 70. były pracujące soboty.
To złudzenie. Polega ono na tym, że zmieniają się proporcje pomiędzy tzw. niebieskimi a białymi kołnierzykami. Jeszcze w latach 50. i 60. wśród zatrudnionych dominowali ci pierwsi, czyli przedstawiciele zawodów opartych na pracy fizycznej. Taki klasyczny robotnik faktycznie szedł do pracy na określoną godzinę, zaznaczał swoje nazwisko na liście obecności, pracował i wychodził. Jeśli musiał zostać dłużej, domagał się zapłaty za nadgodziny. Od trzech czy czterech dekad proporcje się jednak odwracają. W zachodnim świecie przewagę zaczynają zdobywać białe kołnierzyki – pracownicy umysłowi. Oni pracują inaczej i zdecydowanie więcej. Różnica polega na tym, że niebieski kołnierzyk wykonywał pracę i szedł do domu. Biały często pracuje w domu, a nawet jeśli próbuje oddzielać pracę i dom wyraźną linią, to i tak zabiera ją do domu w głowie. Myśli o niej pod prysznicem, planuje, bawiąc się z dziećmi w parku, a w drodze do pracy czyta książki, które pomogą mu się zawodowo rozwinąć.
Czyli dla współczesnego pracownika praca i czas wolny będą się zlewały w jedno?
Tak. I ten proces będzie moim zdaniem postępował. Nie tylko w zachodnim świecie, lecz także w krajach rozwijających się.
Skąd ta pewność?
Kwestia zachęt ekonomicznych. W zachodnim świecie od 20 – 30 lat postępuje rozziew poziomu płac pomiędzy niebieskimi a białymi kołnierzykami. Ci pierwsi po prostu dużo częściej kończą jako osoby ubogie lub przedstawiciele tzw. pracującej biedy. Niby mają pracę i stałe dochody, ale trudno im wiązać koniec z końcem, więc nie sposób zaliczyć ich do klasy średniej. Z kolei klasa średnia coraz bardziej składa się z samych białych kołnierzyków. Podobne tendencje, choć różniące się tempem, widać zarówno w USA, jak i w Europie. Nawet w takich krajach jak Niemcy. Nic dziwnego, że niebieskie kołnierzyki na potęgę próbują się wybielić.
Pytanie, czy gospodarka jest w stanie wygenerować miejsca pracy dla tylu białych kołnierzyków?
Wierzę, że tak, bo wbrew wielu czarnowidzom postęp technologiczny w zachodnim świecie wcale się nie skończył. Choć od dawna mówi się o jego przyhamowaniu, to fakty są takie, że co dekadę mechanizacja pożera kolejne tradycyjne zawody, które po prostu znikają. Reszty dopełnia globalizacja, więc roboty dla niebieskich kołnierzyków jest coraz mniej. No i jest jeszcze jedna rzecz, o której zapominać nie można: współczesna praca staje się doświadczeniem coraz bardziej atrakcyjnym.
Co z tego wynika?
Nasze życie zawodowe staje się ważną częścią naszej tożsamości. Coraz rzadziej pracujemy tylko po to, by zarobić pieniądze potrzebne do utrzymania. Nasza praca to miejsce, w którym się spełniamy, tworzymy i rozwijamy posiadane talenty. Prawdopodobnie po ziemi nie chodziło jeszcze nigdy tylu ludzi, którzy autentycznie lubią swoją pracę.
Ale czy to właśnie nie jest balastem? Kiedyś wystarczyło znaleźć pracę. Teraz musi to być praca satysfakcjonująca i rozwojowa. To może rodzić frustracje.
Nie wydaje mi się, by był to prawdziwy problem. Wolę raczej traktować kreatywną pracę jako doskonały sposób na motywowanie siły roboczej. Wspominałem już o tym, że w dzisiejszej gospodarce opłaca się szukać satysfakcjonujących i kreatywnych zajęć, bo są one jednocześnie najlepiej płatne. Myślę, że wychodzi to również na dobre samej gospodarce. Kluczem do wydajnej produkcji jest przecież odpowiednia alokacja zasobów. Tak samo jest na rynku pracy. To dużo lepsza sytuacja dla gospodarki, gdy pracownicy robią to, co daje im satysfakcję. Czy to nie wspaniałe, że ludziom opłaca się dziś rozwijać swoje pasje i dobrze się bawić w pracy. I jeszcze przyzwoicie dzięki temu zarabiać?



Jaka jest w takim razie przyczyna wszystkich narzekań na zmęczenie, wypalenie zawodowe czy brak czasu dla najbliższych?
Badania zawodowej satysfakcji prowadzone przeze mnie kilka lat temu w Ameryce, Europie i Azji rzeczywiście pokazują, że białe kołnierzyki lubią sobie ponarzekać. Im taki yuppie lepiej opłacany, tym jego narzekania głośniejsze.
Dlaczego?
Każdy pracownik dysponuje dwoma kluczowymi zasobami: czasem i pieniędzmi. W większości nowoczesnych kreatywnych zawodów jest tak, że im więcej zainwestujesz w nie czasu, tym więcej dostaniesz pieniędzy. Efekt jest jednak paradoksalny. Na koniec pracownik ma więcej pieniędzy i mniej czasu, żeby z nich skorzystać. Do pewnego stopnia można się przed tym ratować, płacąc komuś za wykonywanie obowiązków, które zajmują nasz czas wolny. Można więc zapłacić za sprzątanie mieszkania, kupić zmywarkę do naczyń czy zapłacić niani, żeby zabrała nasze dzieci do zoo. Ale w pewnym momencie dochodzimy do ściany. Nie da się przecież zapłacić komuś, żeby za nas odpoczywał, nie można zapłacić, by ktoś za nas czytał, poszedł do kina czy na mecz. Na koniec wiemy, że możemy sobie pozwolić na wiele rozrywek, bo mamy przecież na nie pieniądze, ale jedynym zasobem, którego nam brakuje, jest właśnie czas. Im mniej go mamy, tym każda minuta wydaje nam się cenniejsza. To rodzi stres i narzekanie wśród dobrze opłacanych yuppies. I nie ma on nic wspólnego z ich zadowoleniem albo niezadowoleniem z pracy zawodowej.
A nie boi się pan, że współczesny biały kołnierzyk będzie tak bardzo czuł się jednością ze swoją pracą, że w końcu w ogóle z biura nie zechce wychodzić? Wiele firm karmi swoich pracowników, organizuje im rozrywki, a nawet – jak choćby Google – rezygnuje z klasycznej biurowej atmosfery na rzecz kanap, leżaków czy basenu. Wszystko po to, by ludzie nie dzielili już czasu na pracę i odpoczynek.
Nie uważam, by zlewanie się pracy i odpoczynku w jedno było czymś z gruntu złym. Jeśli praca sprawia nam radość i daje poczucie spełnienia, to dlaczego zabraniać komuś spędzania w niej tyle czasu, ile mu się podoba? Zwłaszcza że współcześnie nie zawsze wymaga przesiadywania długich godzin w biurze. Byłoby przecież absurdem, gdybym narzucił sobie taki rygor, że nie myślę o pracy, gdy przekraczam mury uniwersytetu. Oczywiście wszystko ma swoją granicę, za którą zaczyna się pracoholizm.
Jak rozpoznać, kiedy się zaczyna?
Według klasycznej definicji pracoholik to kompulsywny pracownik, a więc ktoś, kto musi pracować nawet wtedy, gdy tego nie chce, bo potrzeba pracy jest silniejsza od niego. Psychologowie nie mają wątpliwości, że to nałóg dający złudzenie, że możemy rozwiązać wszystkie nasze życiowe wyzwania poprzez jeszcze cięższą pracę. W rozwiniętych gospodarkach mniej więcej jedna trzecia pracowników określa siebie mianem pracoholików. Ich liczba rośnie razem z dochodami. Według badania przeprowadzonego kilka lat temu w Kanadzie w grupie osób o zarobkach powyżej 100 tys. dol. rocznie (320 tys. zł – red.) odsetek pracoholików wynosił 38 proc. Czyli dwa razy więcej niż wśród tych, których pobory nie przekraczały 10 tys. dol.
Jaki jest wpływ pracoholizmu na współczesną gospodarkę?
Pracoholizm należy traktować na równi z innymi uzależnieniami, takimi jak alkoholizm czy papierosy, bo przecież wiąże się z problemami zdrowotnymi, takimi jak wysokie ciśnienie krwi czy osłabienie systemu immunologicznego. W Japonii jest nawet specjalny termin „karoshi” określający śmierć z przepracowania. Według różnych szacunków liczba „karoshi” waha się tam od 1 do 10 tys. rocznie. Pracoholizm ma oczywiście również negatywne skutki nie tylko dla samych pracowników, lecz także ich dzieci i partnerów. Kilka lat temu razem z Joelem Slemrodem z uniwersytetu w Michigan stworzyliśmy model, z którego wynika, że pracoholizm jest... zaraźliwy.
Jak to działa?
Wyobraźmy sobie małżeństwo, w którym każdy z partnerów dzieli swój czas pomiędzy wykonywaną samotnie pracę i wspólne spędzanie wolnego czasu. W większości przypadków czas spędzany wspólnie jest zajęciem najbardziej pożądanym i wartościowym. Załóżmy, że w pewnym momencie mąż osuwa się w pracoholizm. Drastycznie spada więc tym samym czas przeznaczony na wspólne projekty. Żona może cieszyć się wolnym czasem w samotności, to jednak nie będzie dawało jej tyle satysfakcji, co wspólny relaks. Z jej perspektywy najbardziej racjonalne jest więc poświęcenie tego czasu własnej pracy. Partnerzy pracoholików robią to w nadziei, że przynajmniej załatwią swoją pracę i gdy wreszcie ich towarzysz wróci do domu, będzie już można poświęcić się tylko przyjemnościom. Tak wchodzi się na śliską ścieżkę prowadzącą prosto w pracoholizm obojga partnerów.
Da się coś z tym zrobić?
Jeśli uznajemy, że uzależnienie od pracy jest problemem społecznym na miarę alkoholizmu, nadwagi czy palenia, można, a nawet trzeba działać. Na przykład za pomocą polityki podatkowej. Znamy wiele przykładów zwalczania nałogu nikotynowego czy obżarstwa przez nakładanie wyższych podatków na papierosy czy wyjątkowo niezdrowe jedzenie. To samo można zrobić z pracoholizmem. Nie da się oczywiście ustanowić podatków od spędzania w pracy zbyt wielu godzin. Można jednak przy pomocy progresywnych stawek podatkowych sprawić, że zbyt długa praca przestanie tak bardzo się opłacać. Tyle że ten efekt będzie na pewno słabszy od ogólnego trendu, o którym rozmawialiśmy na początku. Ludzie będą pracowali coraz więcej, bo praca będzie się stawała coraz ważniejszym elementem ich osobistej tożsamości.
Co jest na końcu tej drogi? Czy pracownik przyszłości będzie w pracy przez 24 godziny na dobę?
Wszystko idzie w tym kierunku. Pewnym azylem wciąż oczywiście pozostaje sen. Biologii przeskoczyć się nie da: dlatego wciąż spędzamy na tej czynności ok. 8 godzin na dobę, choć z ekonomicznego punktu widzenia moglibyśmy w tym czasie robić coś bardziej kreatywnego. Ale nawet sen nie jest od pracy zupełnie niezależny. Dwadzieścia lat temu zrobiłem badania w 12 krajach, z których wynikało, że każda dodatkowa godzina spędzona w pracy zmniejsza długość naszego snu o 10 minut. Warto o tym pamiętać, kiedy następnym razem będziemy zbyt długo przesiadywać w pracy.