50 procent efektywności – ten jeden prosty wymóg wystarczył, by zweryfikować skuteczność wydawania pieniędzy na zwalczanie bezrobocia. Sytuacja na rynku pracy coraz gorsza, firmy nie chcą zatrudniać, ratunkiem miało być dodatkowe 500 mln zł, które pod naciskiem ministra pracy udało się wysupłać z budżetu.
Co się okazało? Że powiatowe urzędy pracy mają problem z ich wydaniem. Nie, nie dlatego, że bezrobotni nagle wypisali się z rejestrów. Powód jest bardziej prozaiczny. Warunkiem jest, by te pieniądze rozdysponować z sensem. W skrócie: niech wykażą, że są tych dotacji efekty.
Z wydawaniem takich pieniędzy zawsze był kłopot. Chętni byli, owszem, ale efekty– trudne do określenia. Bo jak to wygląda w praktyce? Staże dla absolwentów to zwykle darmowa siła robocza dla firm (nic nie kosztują, bo płaci urząd, skończy się jeden staż, bierzemy drugiego). Szkolenia dały zarobić, ale firmom nimi się parającym. Dotacje na założenie firmy w niektórym częściach kraju zwane są dotacją na meble (część odkładasz na ZUS, resztę wydajesz na wyposażenie, cóż z tego, że nie firmy tylko domu, zweryfikować się tego nie da).
Oczywiście są ludzie, którzy dzięki dotacjom założyli firmy i wyszli na prostą, pytanie, ilu ich było? Słyszałem kiedyś, jak szef powiatowego urzędu pracy chwalił się, że u niego wszystkie firmy założone za dotacje przeżywają rok. A przecież to był warunek otrzymania pomocy!
Szkolenia, staże, dotacje – ulegliśmy fetyszowi. Wmówiliśmy sobie, że to najskuteczniejszy sposób na walkę z bezrobociem. To nieprawda. To jest pomoc społeczna. Forma zasiłku. I ja nawet przyjmuję to do wiadomości i nie oponuję, bo jestem przekonany, że państwo powinno pomagać tym, którym się nie udało i którzy są w potrzebie. Tylko dlaczego nie nazywamy tego po imieniu?