W urzędach powoli zapomina się o koronawirusie, a szefowie najchętniej widzieliby wszystkich pracowników na miejscu.
DGP
Długie kolejki przed wydziałami komunikacyjnymi w starostwach lub po paszporty w urzędach wojewódzkich, petenci wpuszczani do budynków pojedynczo, brak ławek na zewnątrz, na których starsze osoby mogłyby odpocząć, urzędnicy zajmujący się bezpośrednią obsługą interesantów wędrujący po budynku bez maseczek – to tylko kilka z zebranych przez nas przykładów, pokazujących jak w praktyce wygląda powrót do normalnej pracy w urzędach. O ile dla szkół i przedszkoli są jasne wytyczne i określone zasady, to już wobec pracowników administracji panuje pełna dowolność.

Bez telepracy

Formalnie za organizację pracy w administracji rządowej, m.in. w urzędach wojewódzkich czy ministerstwach, odpowiadają dyrektorzy generalni. W samorządach zajmują się tym sekretarze. W praktyce na terenie jednego miasta może być wiele wariantów funkcjonowania poszczególnych urzędów. Część pracuje wciąż w systemie mieszanym, ale część zdecydowała o całkowitym powrocie do stacjonarnej pracy. Różnie jest jednak z przestrzeganiem obostrzeń sanitarnych.
– U nas już dawno zapomniano o wirusie. Wszyscy wrócili do stacjonarnej pracy w czerwcu. Bezskutecznie prosiliśmy przełożonych, aby część z nas mogła pracować zdalnie – mówi Paulina Deka z Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza w Lublinie. Jak dodaje, z informacji od znajomych pracujących w ministerstwach i urzędach wojewódzkich otrzymuje sygnały, że u nich praca zdalna też się kończy i ma potrwać co najwyżej do końca miesiąca. – Tymczasem w urzędach wybuchają ogniska koronawirusa, ale z tego już nie robi się wielkiej sensacji. Mamy biurko z telefonem i pleksi do kontaktu z petentami, ale jednocześnie mamy wspólne wejście z innymi firmami – podkreśla.
– W resorcie infrastruktury pracownicy nie zachowują dystansu społecznego. Ludzie z działów obsługowych krążą po całym budynku od pokoju do pokoju bez masek – mówi nam urzędniczka tam zatrudniona, prosząca o zachowanie anonimowości.
Zapytaliśmy o to wskazany urząd. – Rzeczywiście, wszyscy wrócili do pracy, ale od tego tygodnia dyrektor generalna w porozumieniu z ministrem zdecydowała, że 30 proc. załogi wraca ponownie do pracy zdalnej – mówi Szymon Huptyś, rzecznik prasowy Ministerstwa Infrastruktury, zapewniając, że zachowane są wszystkie względy bezpieczeństwa i nie ma żadnych przypadków zakażenia wśród pracowników resortu.
Do pracy zdalnej zachęcają wciąż władze. – W dobie pandemii sprawna administracja rządowa jest jednym z podstawowych elementów działania państwa. Aby było to możliwe, urzędy muszą stosować rozwiązania, które minimalizują ryzyko rozprzestrzeniania się koronawirusa zarówno wśród pracowników, jak i klientów. Jednym z nich jest praca zdalna, która powinna być wprowadzona wszędzie tam, gdzie nie wpłynie to negatywnie na poziom realizowanych spraw – przekonuje Dobrosław Dowiat-Urbański, szef służby cywilnej.
Problem w tym, że zarówno on, jak i premier mogą jedynie zalecać i apelować.
– Jeśli w jakimś urzędzie pojawi się ognisko koronawirusa, a nie będzie pracy zdalnej, to cała jednostka trafi na kwarantannę. Dlatego szef kancelarii lub premier powinien wydać zarządzenie, że wszystkie urzędy powinny mieć część urzędników pracujących z domu – mówi dr Jakub Szmit z Uniwersytetu Gdańskiego.

Problemy z obsługą

Część dyrektorów generalnych woli jednak, aby wszyscy urzędnicy byli pod ręką.
– Do końca miesiąca 40 proc. pracowników pracuje z domu, a później mają wracać do urzędu. Wszystko ostatecznie będzie jednak uzależnione od sytuacji związanej z liczbą zachorowań – potwierdza Robert Barabasz, przewodniczący NSZZ „Solidarność” w łódzkim urzędzie wojewódzkim.
Zdalna praca urzędników oznacza jednak większą liczbę petentów, których musi obsłużyć okrojona załoga. To z kolei generuje kolejki, co również wiąże się z zagrożeniem epidemicznym. Szefowie urzędów starają się więc tak ułożyć pracę, by ewentualne kolejki rozładowywać. – U nas osobom pracującym w biurze podawczym oferowano dodatkowe pieniądze za bezpośrednie narażanie się w kontakcie z klientami – mówi Robert Barabasz.
Tadeusz Woźniak, przewodniczący Rady Służby Publicznej, przyznaje, że wskutek przestoju jest bardzo dużo petentów, głównie w samorządach. – O ile jestem zwolennikiem pracy w systemie mieszanym, to jednak uważam, że szefowie urzędów powinni sami decydować, czy chcą już wrócić do normalności, i nie zamierzam tu ingerować – deklaruje.
Eksperci wskazują jednak, że urzędy samorządowe mają dodatkowe narzędzia do rozładowywania zatorów związanych z załatwianiem bieżących spraw. – W ostatniej tarczy antykryzysowej wprowadzono dla wójta, burmistrza, prezydenta miasta, starosty i marszałka możliwość swobodnego przenoszenia pracowników do tych wydziałów, które potrzebują dodatkowego wsparcia, bo np. pojawiło się ognisko koronawirusa lub są duże kolejki. Niestety, część urzędów o tym nie wie, a część nie korzysta z tego uprawnienia – mówi dr Szmit.
Piotr Uściński, poseł PiS, a także były starosta wołomiński, apeluje do lokalnych włodarzy, aby dbali o zdrowie nie tylko swoich pracowników, lecz także mieszkańców, którzy gromadzą się przed urzędem. – Nie ma teraz problemu z dostępnością do maseczek wyższej jakości, które chronią przed wirusem. Dlatego wszyscy urzędnicy narażeni na bezpośredni kontakt z klientami powinni zostać w nie zaopatrzeni – dodaje.
Jednak zdaniem ekspertów apele nie załatwiają sprawy, potrzebna jest ustawa o pracy zdalnej w administracji.
– Powinny być jednolite zasady dla wszystkich urzędów, uregulowane odgórnie. Wiem, że nad takim projektem w rządzie obecnie się pracuje. Bez niego wciąż będzie tak, że niektóre urzędy w tej sytuacji funkcjonują wzorcowo, jak np. GUS, a są takie instytucje, jak samorządy, w których są problemy z rejestracją pojazdów i załatwieniem spraw podatkowych, własnościowych lub komunalnych – mówi prof. Józefa Hrynkiewicz, była dyrektor Krajowej Szkoły Administracji Publicznej.