W przeciwieństwie do cyklicznych wahnięć koniunktury ten kryzys dotknie najbardziej kobiety. Już dotyka.
Salon kosmetyczny Anny Majewskiej działał zaledwie cztery miesiące, gdy musiał się zamknąć z powodu epidemii. Choć właścicielka miała już portfolio stałych klientek, a sezon wiosenno-letni to normalnie najgorętszy okres w branży urodowej, dziś nie jest wcale pewna, czy reaktywuje firmę. Na razie została z dwoma kredytami – oprócz zobowiązań firmowych spłaca jeszcze z mężem mieszkanie. Zaczęli ciąć wydatki – zdecydowali, że zrezygnują z niepublicznego przedszkola, do którego chodziła ich młodsza córka. Skupiają się na tym, aby utrzymać swoje jedyne źródło utrzymania – osiedlowy sklep spożywczy, który jest własnością męża Anny.
– Dwie sprzedawczynie powiedziały wprost, że boją się zarazy i poszły na L4. Mąż wziął na siebie ich obowiązki, ja przejęłam jego zadania – tłumaczy Anna. On stanął więc za ladą, ona z domu zajmuje się zaopatrzeniem i księgowością.
Oboje uznali przyjęty podział pracy w firmie za oczywisty – w takim modelu Anna mogła wziąć na siebie również opiekę nad córkami i prowadzenie ich edukacji. Mai, piątoklasistce, pomaga przygotowywać się do lekcji, sprawdza pracę domową, motywuje. – Zdalna edukacja jest możliwa tylko dzięki temu, że rodzice są w nią mocno wkręceni – podkreśla. Nauce ze starszą córką poświęca około czterech godzin dziennie. Pewnie powinna więcej, ale młodsza, Pola, która jest w ostatniej grupie przedszkolnej, potrzebuje co najmniej tyle samo uwagi. – Regularnie dostaję e-mailem zalecenia z przedszkola, aby robić z dzieckiem ćwiczenia z pisania, czytania. Pani psycholog wysyła też propozycje na cały tydzień – zabawy, piosenki do wspólnego nauczenia się na pamięć, nagrania i przesłania.
Pomiędzy domowym przedszkolem i takąż szkołą Anna obdzwania hurtownie i piekarnie, umawia dostawy towaru na kolejne dni, wprowadza faktury do systemu księgowego, pilnuje umów. Nie pamięta, kiedy w ostatnich tygodniach miała chwilę, by spokojnie pomyśleć o czymś innym niż szkoła, przedszkole i sklep. – Ale dzięki temu nie wracam do tematów bolesnych, czyli co dalej z salonem – mówi Anna. – Moja branża przestała istnieć: od mikrousług po sieciówki. I tak jestem w dobrej sytuacji, bo mamy z czego żyć.
Mąż Anny wraca do domu po godz. 21, czyli po zamknięciu sklepu, i zasiada do odgrzanego obiadu. Oboje są zbyt zmęczeni, aby dłużej porozmawiać. – Jeszcze kilka miesięcy temu widziałam się w roli bizneswoman rozkręcającej własny interes. Gdybym wiedziała, że za miesiąc, półtora życie ruszy z powrotem, pewnie pożyczyłabym coś od rodziny albo namówiła męża, by przekazał część pieniędzy ze sklepowych obrotów. Ale najgorsza jest właśnie niewiedza – mówi Anna.

Skutki przedłużone

Ta pandemia to masowa katastrofa, której cywilizacyjne znaczenie już dziś wielu przyrównuje do wojen i zaraz zmieniających bieg historii. Jak pisze prof. Frank M. Snowden z Uniwersytetu Yale w książce „Epidemics and Society: From the Black Death to the Present”, konsekwencje największych epidemii zawsze sięgały daleko poza strukturę demograficzną dotkniętych nimi populacji. Przyspieszyły rozwój nowoczesnych nauk medycznych i systemów ochrony zdrowia. Wpłynęły gruntownie na ewolucję społeczeństw, kształtowały normy kulturowe, sposoby produkcji, wzorce postaw i zachowań (m.in. zachwiały zastałymi podziałami ról płciowych). Pandemia grypy hiszpanki z lat 1918–1919 nieproporcjonalnie dziesiątkowała młodych mężczyzn, co – w powiązaniu ze skutkami I wojny światowej – spowodowało drastyczne niedobory rąk do pracy m.in. w przemyśle. Lukę tę – po raz pierwszy na tak masową skalę – zaczęły wypełniać kobiety (po zakończeniu I wojny światowej ich aktywność zawodowa w USA wzrosła o 25 proc. w porównaniu z 1914 r.). Historycy uważają dziś, że zwiększenie obecności amerykańskich kobiet na rynku pracy i uzyskanie przez nie większej swobody decydowania o sobie oraz finansowej niezależności przyczyniły się do przyznania im w 1920 r. praw wyborczych.
Również wielkie epidemie XXI w. miały zróżnicowane skutki ze względu na płeć. Julia Smith, badaczka zdrowia publicznego z Uniwersytetu Simona Frasera, podała na łamach „New York Timesa”, że po wygaszeniu ognisk eboli we wschodniej Afryce w 2014 r. mężczyźni o wiele szybciej wrócili do pracy i zarobków sprzed epidemii. Kobiety napotkały dużo większe trudności ze znalezieniem zatrudnienia.
Dotychczas „typowe” załamania gospodarcze częściej wymiatały z rynku pracy mężczyzn. To wywołane obecną pandemią tym się różni od „standardowych” kryzysów związanych z cyklicznymi wahnięciami, że powoduje największe spustoszenia w sektorze usług, zwykle bardziej odpornym na zawirowania koniunktury niż produkcja. O ile recesja z lat 2007–2009 – podobnie jak wcześniejsze – mocno poturbowała przemysł i budownictwo, o tyle obecny wstrząs zabija przede wszystkim miejsca pracy w turystyce i rekreacji, gastronomii, transporcie, branży szkoleniowej czy kosmetyczno-fryzjerskiej. Skutki o wiele dotkliwiej odczuwają więc kobiety, bo w tym sektorze jest ich najwięcej.
Wprawdzie nie mamy polskich danych na temat tego, jak ekonomiczne skutki obecnej sytuacji rozkładają się ze względu na płeć, ale podział pracy w sektorze usługowym daje już pewną sugestię.

Narażone branże

Jak wynika z zestawień GUS, kobiety to aż dwie trzecie wszystkich zatrudnionych w rodzimym handlu i usługach osobistych. W rolach, które nawet z nazwy są żeńskie (opiekunki przedszkolne i medyczne, kelnerki, wizażystki, stewardesy czy recepcjonistki), polscy mężczyźni odnajdują się jeszcze rzadziej, niż sugeruje średnia statystyczna (zawyża ją zwłaszcza transport).
Na to, że gospodarcze reperkusje pandemii nie dotykają tak samo obu płci, wskazują zresztą wstępne analizy danych z rynku pracy w innych krajach po pierwszym miesiącu lockdownu. Brytyjski think tank Institute for Fiscal Studies wyliczył, że kobiety są o jedną trzecią bardziej narażone na utratę źródła utrzymania niż mężczyźni na skutek zamarcia handlu, zamknięcia restauracji i opustoszenia hoteli. Od czasu, gdy epidemia koronawirusa zaczęła się nasilać w Stanach Zjednoczonych, z list płac w sektorze turystyki i rekreacji zniknęło tam 261 tys. pracownic i 181 tys. pracowników. Według szacunków amerykańskiego ośrodka badawczego Institute for Women’s Policy Research spośród prawie 700 tys. wszystkich miejsc pracy, które wyparowały w marcu, 60 proc. było zajmowanych przez kobiety.
Jak wiele gabinetów kosmetycznych, barów i klubów fitness zniknęło przejściowo, a ile na stałe? – To kwestia otwarta, będąca również pochodną polityki prowadzonej przez dany rząd. Przemysł jest w stanie szybko przywrócić do pracy zwolnionych pracowników, jeśli tylko będzie popyt na ich produkty. Tymczasem w usługach odbudowa potencjału może potrwać dłużej. Jeśli salon fryzjerski upadnie, to zanim ktoś nowy wynajmie lokal, wyposaży go, zacznie faktycznie zatrudniać personel itd., może minąć sporo czasu. Odtwarzanie miejsc pracy w usługach po prostu wiąże się ze zbudowaniem przedsiębiorstwa od nowa, więc jest bardziej długotrwałe niż w przemyśle. Niektóre firmy z tego sektora, które przeżyją silny szok, będą musiały zamknąć się na trwałe – tłumaczy Joanna Tyrowicz, profesor ekonomii z UW.
Poziom niepewności zależy w dużym stopniu od tego, czy dane zajęcie jest niezbędne w czasie powszechnej kwarantanny (jak praca w ochronie zdrowia i handlu spożywczym), a także czy można wykonywać swoje obowiązki służbowe zdalnie. Naturalnie nie oznacza to, że teleposady są niezagrożone. Polski rząd np. planuje zwolnienia w administracji publicznej, dla której załamania są z reguły mniej dotkliwe.
Grupa ekonomistów z Uniwersytetu North western, Uniwersytetu w Mannheim i Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego oszacowała niedawno, że 17 proc. żeńskiej części amerykańskiej siły roboczej jest zatrudniona w sektorach, bez których społeczeństwo nie jest w stanie funkcjonować w dobie kryzysu. W męskiej części nieodzowna jest dzisiaj jedna czwarta pracowników. Jeśli chodzi o telepracę, z opcji tej może skorzystać 28 proc. mężczyzn i 22 proc. kobiet. „Na podstawie tych dwóch czynników można sądzić, że ucierpią one bardziej w czasie tego kryzysu” – podsumowują ekonomiści. Jak dodają, podczas „normalnych” recesji, uderzających najbardziej w przemysł, gdy jedno z małżonków dostanie wypowiedzenie, drugie często ma możliwość nadrobienia utraconego dochodu, np. poprzez zwiększenie wymiaru pracy. Tyle że zwykle dotyczy to kobiet, które statystycznie są mniej aktywne zawodowo. Specyfika obecnego kryzysu to utrudnia. – Jeśli oboje z małżonków stracą zatrudnienie, to szybciej nową pracę znajdą mężczyźni, bo przemysł, w którym to oni dominują, szybciej się odbije. Taka też będzie potrzeba gospodarstw domowych, bo zarobki mężczyzn są przeciętnie wyższe – mówi prof. Joanna Tyrowicz.

Dwa etaty, doszedł trzeci

W Polsce epidemia koronawirusa i związana z nią strategia społecznego dystansowania zmusiły wiele kobiet do przejęcia większości obowiązków opiekuńczych i edukacyjnych. Tutaj ich aktualny status zawodowy nie odgrywa większej roli – dotyczy to nie tylko matek, które nagle stały się bezrobotne i „naturalnie” wślizgnęły się w role nauczycielek i pań domu. – Jedną z cech obecnego kryzysu jest to, że kobiety pracujące zdalnie często równolegle muszą realizować drugi etat, pełniąc funkcje opiekuńcze z powodu zamknięcia szkół i innych instytucji. Inna sprawa, że faktycznie trwale zdalna praca jest możliwością dostępną niewielu zawodom. Trudno jednak przewidzieć, jaki będzie długotrwały wpływ COVID-19 na łączenie funkcji rodzinnych i zawodowych – zaznacza prof. Joanna Tyrowicz.
Gdy w Polsce zanotowano pierwsze przypadki zachorowań, mieszkanie Moniki i jej rodziny zamieniło się w centrum zdalnej pracy i nauki. Oboje z mężem są zatrudnieni w korporacjach i mają ten komfort, że większość zadań mogą wykonywać z domu. Ich syn ósmoklasista od miesiąca chodzi do wirtualnej szkoły. Domową rzeczywistość trzeba było więc rozplanować od nowa – zwłaszcza że odpadła możliwość angażowania pomocy do sprzątania mieszkania. – Nie wyszłam na tym korzystnie – przyznaje Monika. Jak tłumaczy, jej mąż, informatyk, to typ zadaniowca, przyzwyczajony do spędzania długich godzin w biurze na rozwiązywaniu kryzysów. Wielotygodniowe zamknięcie w czterech ścianach nie wpływa korzystnie na jego motywację. – Próbowałam podzielić domowe obowiązki między naszą trójkę, ale syn wykpił się zdalną nauką, mąż zdalną pracą – podsumowuje. Ostatecznie to ona wzięła na siebie funkcje nauczycielki, organizatorki, animatorki aktywności rodzinnych i dostawcy zakupów dla kilku sąsiadek.
Jak trudno skoordynować te role, przekonała się szczególnie w dniu próbnych egzaminów ósmoklasisty. Zaczęło się od jałowej walki z niedziałającą stroną Centralnej Komisji Egzaminacyjnej toczonej z przerwami na telefony od szefa, który ponaglał ją, by szybko odpisała na e-maile. Gdy ugasiła oba pożary, odstała swoje w kolejkach do piekarni, warzywniaka i drogerii. Kilka godzin później, po dostarczeniu zakupów sąsiadkom, zdążyła jeszcze rzucić okiem na wypracowanie z polskiego, które kończył syn. Jej mąż w tym czasie siedział wpatrzony w ekran firmowego komputera. – Nie mam mu tego za złe. On uważa, że trzeba uczyć dziecko samodzielności. OK, jestem miękka. Ale myślę, że to nie jest czas na życiowe testy dla nastolatków – twierdzi Monika.
Zaznacza jednak, że praca w domu ma swoje plusy. Bo choć logistyka czasem nawala, a ogrom obowiązków przytłacza, czuje, że udało się jej nawiązać lepszy kontakt z synem. Dlatego nie miałaby nic przeciwko home office od czasu do czasu, gdy narodowa kwarantanna się skończy. Stawia jeden warunek: ma to być jej wybór, a nie przymus.
W badaniu „Praca a obowiązki rodzinne” opublikowanym przez GUS w 2019 r. – a więc w realiach sprzed narodowego lockdownu – 42 proc. kobiet deklarowało, że zajmuje się opieką nad dziećmi lub bliskimi, którzy jej potrzebują. W przypadku mężczyzn odsetek ten sięgał 33 proc. O ile jedna czwarta Polek odczuwała, że tradycyjne obowiązki wpływają na ich sytuację zawodową, o tyle zaledwie 9 proc. ich partnerów przyznawało, że sfera domowa ingeruje w ich pracę. Kobiety o wiele częściej musiały też z powodów rodzinnych podejmować decyzję o przejściu na niepełny etat. Gdy w 2018 r. CBOS po raz pierwszy od pięciu lat zapytał mężczyzn, w jakich pracach domowych biorą udział, okazało się, że przez ten okres osiągnęli tylko nieznaczny postęp w obsłudze zmywarki (wyzwanie to podejmowało 13 proc. badanych panów – o 5 pkt proc. więcej niż w 2013 r.). Jedyne czynności, w które panowie angażują się częściej niż ich partnerki, to nadal zlecanie wykonania usług i drobne naprawy (choć tutaj jest akurat trend spadkowy).
Nieformalny etat głównej opiekunki, wychowawczyni i gospodyni domowej zajmowany równolegle do pracy zarobkowej to fenomen, który badaczki określają „drugą zmianą” – od tytułu książki Arlie Russell Hochschild, profesor socjologii z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley („The Second Shift: Working Parents and the Revolution at Home”). Klasyczna już monografia, wydana po raz pierwszy w 1989 r., doczekała się kilku wznowień i uzupełnień (ostatnio w 2012 r.). Ale jak niejednokrotnie przyznawała sama autorka, jej obserwacje na temat rozmijających się oczekiwań małżeńskich, domowych frustracji czy ekonomicznej presji, której poddana jest współczesna rodzina, pozostały w dużej mierze aktualne.
Na podstawie wywiadów i danych statystycznych Hochschild oszacowała, że zadania związane z opieką nad dziećmi i prowadzeniem domu wydłużają czas pracy aktywnych zawodowo kobiet o 15 godz. tygodniowo. To daje dodatkowy miesiąc w roku. Wniosek ten nie przywiódł jej do rytualnego lamentu nad opresyjnością patriarchatu i wyzysku w domowym zaciszu, zbyt wiele na to w życiu rodziny łatwo umykających niuansów i subtelności. Hochschild zwracała raczej uwagę, że w społeczeństwie wolnorynkowym, które ogólnie przypisuje wyższą wartość pracy zarobkowej niż wysiłkowi domowemu, partnerom łatwiej dać sobie wzajemne przyzwolenie na robienie kariery i spędzanie długich godzin w biurze niż uzgodnić, jak wspólnie zaopiekować się dziećmi i podzielić inne obowiązki. Naturalnie spostrzeżenie to dotyczyło głównie przedsiębiorczej i kreatywnej klasy średniej, która może sobie pozwolić na wynajęcie profesjonalnej pomocy.
– Dzisiejsza sytuacja to czas, kiedy nieodpłatna praca kobiet stała się bardziej widoczna niż kiedykolwiek. Nie da się udawać, że jej nie ma. Dostrzegam więc możliwość, że część osób przewartościuje dotychczasowy podział ról w domu – mówi DGP dr hab. Anna Zachorowska-Mazurkiewicz, ekonomistka z UJ. Zastrzega jednak, że bardziej spodziewa się odwrotnej tendencji. – Obawiam się, że kryzys będzie oznaczał krok w tył w stosunku do tego, co się działo przez ostatnie kilkadziesiąt lat, kiedy kobiety kawałek po kawałku wykrawały dla siebie coraz większą autonomię, aby móc zajmować się pracą zawodową i mieć czas dla siebie. Mam wrażenie, że jak już pokażemy, że radzimy sobie w nowej sytuacji, potrafimy sprawnie łączyć obowiązki domowe ze służbowymi, to ten stan zostanie z nami na dłużej. A wszelka pomoc mężczyzn będzie przedstawiana jako bohaterstwo naszych czasów. Kobiety zawsze wypełniały luki w czasie kryzysów i po nich. Niestety, podejrzewam, że teraz będzie tak samo – uważa Anna Zachorowska-Mazurkiewicz.