W tym roku o taki status będzie się ubiegać rekordowa liczba chętnych. Zdaniem ekspertów osoby powołane bez konkursów chcą się zabezpieczyć na wypadek zmiany rządu.
DGP
W służbie cywilnej urzędnicy mianowani to wciąż niewiele ponad 6 proc. całego korpusu. Od lat eksperci podkreślają, że tylko większa liczba osób mających kwalifikacje potwierdzone państwowym egzaminem w Krajowej Szkole Administracji Publicznej może doprowadzić do tego, że administracja rządowa będzie bardziej profesjonalna. Ich zdaniem mianowanych powinno być co najmniej 10 proc.

Brak perspektyw

Służba cywilna składa się z pracowników i urzędników mianowanych. Ci pierwsi po dwóch latach pracy w administracji rządowej mogą za zgodą dyrektora generalnego ubiegać się o mianowanie. Po trzech latach nie muszą o taką zgodę występować. Mianowanie wiąże się m.in. z dodatkowym miesięcznym wynagrodzeniem, rozpoczynającym się od 900 zł.
Za czasów poprzedniej ekipy rządowej liczbę miejsc dla urzędników mianowanych ustalono na poziomie 200. Jednak osób, które zdawały egzamin, było znacznie więcej. Kandydat, który go zaliczył, nie mógł w kolejnym roku zasilić z automatu nowego limitu, tylko podchodził po raz kolejny do egzaminu.
– PiS, będąc w opozycji, zapowiadał, że zwiększy limity. I rzeczywiście systematycznie to robi. Problem w tym, że zmieniano też przepisy dotyczące zatrudnienia i awansu w służbie cywilnej, a także te dotyczące utworzenia Krajowej Administracji Skarbowej, a stamtąd zgłaszało się najwięcej kandydatów. Te zawirowania i niepewność sprawiły, że liczba podchodzących do państwowego egzaminu spadała – zauważa prof. Bogumił Szmulik, radca prawny i ekspert ds. administracji publicznej. – Teraz mamy względną stabilizację, więc pracownicy służby cywilnej postanowili skorzystać z możliwości i powalczyć o awans – dodaje.
Z najnowszych danych wynika, że do postępowania kwalifikacyjnego chce przystąpić ok. 1,3 tys. kandydatów na 420 miejsc. W tym limicie są zagwarantowane miejsca dla ok. 30 absolwentów KSAP.
Dobrosław Dowiat-Urbański, szef służby cywilnej, uważa, że to ogromny sukces, bo w poprzednich edycjach o bycie urzędnikiem mianowanym walczyło średnio około 600 kandydatów. Jego zdaniem jest to zasługa nowelizacji rozporządzenia z 16 grudnia 2009 r. w sprawie sposobu przeprowadzania postępowania kwalifikacyjnego w służbie cywilnej (Dz.U. nr 218, poz. 1695 ze zm.). Tam w par. 20 została obniżona opłata za egzamin z 35 do 28 proc. wysokości płacy minimalnej. W efekcie w tym roku trzeba zapłacić 630 zł (czyli o 105 zł mniej niż w poprzedniej edycji). Egzamin rozpocznie się za niespełna trzy tygodnie – 29 czerwca 2019 r. w Warszawie.
Dobrosław Dowiat-Urbański podkreśla też, że zlecił dyrektorom generalnym, a także bezpośrednim przełożonym, aby namawiali pracowników do ubiegania się o status urzędnika mianowanego.

Powody całkiem inne

Jednak eksperci studzą dobre samopoczucie szefa SC. Ich zdaniem przyczyny szturmu są inne.
– Opłata nie była powodem tego, że mamy taką lawinę chętnych. Po pierwsze wiele osób ma nadzieję, że w roku wyborczym będzie łatwiejszy egzamin. Dodatkowo minęły już trzy lata, od kiedy do administracji bez weryfikacji trafiły osoby związane z obecnym rządem. Teraz chcą zdać egzamin i znaleźć się w limicie, bo urzędników mianowanych trudno jest usunąć z urzędu, jeśli zmieniłaby się władza – zauważa prof. Jolanta Itrich-Drabarek z Uniwersytetu Warszawskiego, autorka komentarza do ustawy o służbie cywilnej. – Choć z formalnego punktu widzenia trzeba się tylko cieszyć – dodaje.
– W 1996 r. mieliśmy przepis, który pozwolił zostać urzędnikiem mianowanym osobom zajmującym kierownicze stanowiska. Dwa lata później trzeba było go uchylić, ale ponad 100 osób zachowało swój status. Wtedy zarzucano lewicy, że chce zostawić swoich w administracji – przypomina prof. Jolanta Itrich-Drabarek.
Podobnego zadania jest prof. Stefan Płażek, adwokat, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jego zdaniem ludzie chcą powalczyć o status urzędnika mianowanego, aby po ewentualnej przegranej PiS móc dalej pracować w administracji. – Dla mnie to trochę nieuczciwe, bo osoby powoływane od trzech lat na stanowiska kierownicze nie musiały tak jak inni przejść konkursu, a teraz mogą walczyć o mianowanie – dodaje.

Liczą się też pieniądze

Związkowcy z kolei uważają, że powody ubiegania się o mianowanie wynikają też ze słabych wynagrodzeń.
– Ludzie robią to przede wszystkim dla pieniędzy. Nie mają innych szans na znaczący wzrost wynagrodzeń. Przecież dodatek do pensji z upływem lat może nawet poszybować do ponad 4 tys. zł miesięcznie. Nie wykluczam jednak, że osoby, które zostały powołane na stanowiska dyrektorskie, chcą się w ten sposób zabezpieczyć przed ewentualnym odwołaniem po zmianie ekipy – przyznaje Robert Barabasz, szef Solidarności łódzkiego urzędu wojewódzkiego.
– Jeśli nie możemy liczyć na znaczne podwyżki, a przypomnę, że urzędy wojewódzkie domagają się tysiąca złotych z wyrównaniem od stycznia, to trzeba szukać innych możliwości, jak np. zdanie egzaminu i znalezienie się w limicie mianowań – dodaje.