Ostatni premierzy, było nie było zwierzchnicy służby cywilnej, czuli dziwną awersję do kontaktów z nami. Pomimo czteroletnich starań nie udało mi się sprowadzić Donalda Tuska dwa piętra niżej w KPRM na uroczystość mianowania urzędników - powiedział w wywiadzie dla DGP były szef służby cywilnej Sławomir Brodziński.
Przez wiele lat piastował pan najwyższe stanowiska kierownicze w administracji rządowej. Jak ocenia pan ten okres z perspektywy emeryta?
Nie było łatwo. Na poziomie deklaracji służba cywilna była popierana przez wszystkie rządy. Ale w tym samym czasie politycy modyfikowali dobrą ustawę o służbie cywilnej z 1998 r. Ostatni raz nieźle ją zrekonstruowali w 2008 r., oczywiście pod konkretne potrzeby.
Co pan ma na myśli?
Chodzi o upolitycznienie, czyli swojską promocję kolegów z „własnego podwórka”. PiS przecież wprowadził państwowy zasób kadrowy, z którego powoływał dyrektorów. Teraz zresztą, po likwidacji konkursów na wyższe stanowiska i zastąpieniu ich powołaniami, nie ma już żadnych złudzeń, jakie były cele. Zasłona spadła.
To dzieło rządu Beaty Szydło. A jak w stosunku do służby cywilnej zachowywali się premierzy, z którymi pan współpracował?
Ostatni premierzy, było nie było zwierzchnicy służby cywilnej, czuli dziwną awersję do kontaktów z nami. Pomimo czteroletnich starań nie udało mi się sprowadzić pana premiera Donalda Tuska dwa piętra niżej w KPRM na uroczystość mianowania urzędników. To samo zresztą dotyczyło jego następczyń z obu zwalczających się opcji, ale to już bez mojego udziału.
Czy wszyscy szefowie rządu tak podchodzili do urzędników?
Nie. Leszek Miller czy Jarosław Kaczyński znaleźli czas na spotkanie ze swoim zapleczem administracyjnym.
Jak pan ocenia służbę cywilną pod obecnymi rządami?
Wprawdzie instytucja służby cywilnej funkcjonuje nadal, ale jest pozbawiona swojej najistotniejszej części – wyższych stanowisk. To ludzie na eksponowanych stanowiskach byli głównymi nosicielami etosu, dzięki któremu służba państwu polskiemu nie oznaczała wysługiwania się aktualnie rządzącej ekipie politycznej. Przeżywałem to nielekko, pracując pod kierownictwem wszystkich opcji politycznych od 1991 r. Ale się udawało. Na przykład musiałem przenieść na inne stanowiska w służbie cywilnej prawie połowę dyrektorów generalnych. Przeprowadzałem to jednak na drodze negocjacji zainteresowanych stron i ludzie ci nie trafiali na bruk lub nie byli tym zagrożeni. Ustawa o służbie cywilnej z 2008 r. dawała im ochronę. Liczne szkolenia pozwoliły zwiększyć miękkie kompetencje członków korpusu, wzmacniając profesjonalizm. To będzie procentować, niezależnie od tego, gdzie losy ich rzucą.
Co jeszcze się zmieniło w służbie cywilnej w trakcie pańskiego urzędowania?
Spadła korupcja, co odnotowały niezależne ośrodki. Wzrosła transparentność naszych działań i polityki kadrowej. Dbano także, aby nepotyzm nie stał się kluczem do zarządzania zasobami ludzkimi. Szkolenia unijne, choć może zbyt liczne, dały wiedzę, jak poruszać się w tym skomplikowanym świecie różnorakich interesów i wielkich słów. Zaniechane obecnie nabory w służbie cywilnej były, wprawdzie niedoskonałym, ale wiarygodnym narzędziem selekcji kandydatów.
Był pan szefem służby cywilnej przez wiele lat. W ustawie o służbie cywilnej wciąż mamy jednak zapisany niemotywujący system wynagrodzeń, trzynastkę, nie ma zwiększonych rekompensat za nadgodziny. Dlaczego nie udało się panu nic zmienić w tym zakresie?
Podczas mojej rozmowy „kwalifikacyjnej” szef KPRM zastrzegł, abym nie próbował nowelizować nowej ustawy o służbie cywilnej z 2008 r. Trudno było mu się wówczas dziwić, bo majstrowanie przy ustawach to nasza specjalność ponad podziałami. Jednak po dwóch latach dostrzegliśmy potrzebę zmian, jak np. wprowadzenie umów terminowych dla specjalistów (np. IT), odbiurokratyzowanie niektórych procedur wewnętrznych (np. oceny okresowe), że nie wspomnę o wzmocnieniu pozycji szefa służby cywilnej wobec ministrów. Ciągle w agendzie moich starań były podwyżki wynagrodzeń w korpusie służby cywilnej oraz wzrost limitu mianowań; niestety nieskuteczne. Nierozwiązanym problemem była pełna „emancypacja” służb skarbowych Ministerstwa Finansów (około jednej trzeciej korpusu) wobec szefa służby cywilnej.
Czyli czuł się pan trochę jak dyrektor jednego z departamentów KPRM?
Trochę tak. Bez wzmocnionej roli szefa służby cywilnej trudno cokolwiek wywalczyć i przeforsować zmiany.
Jak nasi urzędnicy wypadają na tle tych unijnych?
Prezydencja Polski w UE wypadła dobrze według powszechnej opinii, w czym duża zasługa służby cywilnej. Staliśmy się partnerem, a nie petentem.
Czyli generalnie euroentuzjaści?
Nigdy nie byłem hurraoptymistą unijnym, co nie zmienia faktu, że pozytywnie podchodziłem do naszego członkostwa w Unii, rozumiejąc je jako szansę cywilizacyjną i finansową, ale także naukę rozumnego zabiegania o interesy Polski, bez zbędnej egzaltacji i z góry przegranych kłótni.
Wspomniał pan, że zabiegał o odmrożenie kwoty bazowej dla służby cywilnej, ale przecież średnia płaca w administracji rządowej jest wyższa od średniej krajowej, bo wynosi ponad 5,2 tys. zł brutto.
Tak, ale trzeba pamiętać, że pośród ponad 120 tys. członków korpusu byli i są ci biedni (powiatowe administracje rządowe, niektóre urzędy centralne), a także ci bogaci, gdy się uwzględni wszystkie elementy wynagrodzeń i innych beneficjów. Próbowałem, jako szef SC, zabiegać u dyrektorów i ministrów o podwyżki, ale poniosłem porażkę.
Może słabo pan lobbował?
Informacje o udziale urzędników w radach nadzorczych, płatnych komisjach etc. okazały się prawie tajemnicą stanu. A kolekcjonowanie dodatkowych profitów uważam za sprzeczne, chociaż dozwolone, z duchem służby cywilnej. Było też generalnie szkodliwe dla opinii o służbie wśród politycznego kierownictwa, zarabiającego zdecydowanie poniżej średniej dyrektorskiej.
W obecnym rządzie posłowie PiS chcieli podwyższenia wynagrodzenia m.in. ministrom, ale prezes Kaczyński kazał ustawę wyrzucić do kosza.
Bo dla rządzących wciąż najważniejsze jest zdanie opinii publicznej. Dopóki tak będzie, dopóty ministrem czy wiceministrem nie zostanie wybitny ekspert, bo mało kto zgodzi się na to, aby zarabiać mniej od podlegającego mu dyrektora departamentu.
Może służba cywilna powinna się jednak wzorować na zasadach, jakie panują w firmach?
Wielu polityków, którzy przyszli z biznesu i bankowości, hołduje wierze w mądrość korporacyjną wdrażaną w administracji. Ja jednak podzielam pogląd byłego szefa amerykańskiego odpowiednika NIK, Davida M. Walkera z 2007 r.: „Służby cywilne mają coś, czego brak prywatnemu sektorowi. Jest to zobowiązanie do kierowania się wyższym dobrem – zobowiązanie do przedkładania interesu zbiorowości nad interes małej grupy. Korporacje są lojalne wobec udziałowców, nie wobec kraju”.
A może urzędnicy państwowi nie są już potrzebni w takiej liczbie? Przecież projekty ustaw są wnoszone najczęściej do Sejmu przez posłów lub senatorów...
A według mnie można postawić tezę, że np. nasze kłopoty w dziedzinie obronności, spraw zagranicznych czy środowiska mają związek z odejściem od profesjonalizmu w obszarach aktywności państwa. Obecna władza nie ufa profesjonalnym urzędnikom. Może warto by było przeszkolić posłów i senatorów w ocenie skutków regulacji, skoro wiele ustaw idzie ścieżką pozarządową.