Z winy sędziów nie działa prawo, które pozwalałoby odsuwać byłych agentów od stanowisk. Wytworzyły się patologiczne mechanizmy: agenci najczęściej uzyskują potwierdzenia, że nimi nie byli - mówi w wywiadzie dla DGP Piotr Gontarczyk.
Co pan sądzi o pomyśle lustracji urzędniczej, o której pisaliśmy wczoraj na pierwszej stronie DGP?
Generalnie powinna zostać przeprowadzona wszędzie, i to już 27 lat temu. Powinna dotyczyć tak samo najwyższych urzędów państwowych, jak i wymiaru sprawiedliwości. Tyle że obowiązujące w Polsce od lat procedury lustracyjne są całkowitą fikcją. Ustawa lustracyjna nie działa ze względów na postawę sędziów, głównie Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego, które kolejnymi kuriozalnymi orzeczeniami i wyrokami prawie całkowicie sparaliżowały prawo lustracyjne. Takiego problemu nie da się rozwiązać, bo nie ma do tego narzędzi. Obowiązuje zasada domniemania niewinności, a ostateczne rozstrzygnięcia zapadają w sądach. To często się dzieje na podstawie zeznań funkcjonariuszy SB przy szczątkowych materiałach archiwalnych. 90 proc. agentów dostaje orzeczenia, że agentami nie byli. To wszystko nie ma najmniejszego sensu, bo nie ma mechanizmu lustracji.
Co trzeba zrobić, by to zmienić?
Zmienić obowiązującą ustawę, która okazała się całkowicie nieskuteczna. Nie ma prawa, które odsuwałoby byłych agentów od stanowisk, ponieważ wytworzyły się przez lata patologiczne mechanizmy lustracji. Można tylko ujawniać dokumenty dotyczące osób, których akta czy inne dotyczące ich zapisy figurują w IPN, ale innej lustracji nie ma i nie będzie.
Czy w przeszłości agentura w administracji to był liczący się instrument dla Służby Bezpieczeństwa?
Oczywiście agentura była, ale administracja rządowa była w dużej mierze podporządkowana partii i aparatowi władzy. Osoby niepokorne można było usuwać bez kłopotu, ale dziś usuwanie byłych agentów to w dużej mierze pobożne życzenie, mrzonki. To będzie taka sama fikcja jak lustracja sędziów czy polityków.
Czy można oszacować liczbę byłych agentów pracujących dzisiaj w administracji w Polsce?
Nie ma takich badań. Przy szczątkowych materiałach oraz w związku z usunięciem informacji o wielu agentach nie ma możliwości dokonania szerokich, rzetelnych szacunków. Szczątkowe dane poświadczają jednak, że po 1990 r. agentura istniała w administracji, jak i w innych dziedzinach życia publicznego. Agenturę lokowano jednak głównie w takich środowiskach, w których trudno było coś zrobić metodami administracyjnymi, np. w adwokaturze czy w opozycji.
Związkowcy z NSZZ „Solidarność” związani z administracją twierdzą, że dziś może to dotyczyć jeszcze 40 tys. osób, choć wliczają w to również funkcjonariuszy MO.
Byłych funkcjonariuszy SB można usunąć, ale MO? Wątpię. Na razie jednak nie ma narzędzi, aby dokonać jakichkolwiek zmian lustracyjnych w urzędach. Wszystko to jest już mocno spóźnione, bo w wielu lokalnych środowiskach dawne powiązania, układy i zależności przeniosły się już na następne pokolenie.
Czy po 27 latach od transformacji taka agentura z punktu widzenia państwa to jeszcze problem?
Tak. Każdy agent, którego teczka trafi w ręce przestępców lub obcego wywiadu, stanowi zagrożenie. Szantażowany nie zawsze będzie kierował się interesem państwowym.
Czy pana zdaniem jedyną realną konsekwencją agenturalnej przeszłości może być dzisiaj tylko ujawnienie akt agentów?
Tak.
Tylko te akta w większości są już jawne.
Ale urzędnicy państwowi, poza grupą najwyższych, nie są osobami, co do których IPN ma obowiązek ujawnić informacje z katalogów. Dziś nie są objęci tego typu lustracją.
Takie ujawnienie by coś dało?
Minimalnie. To nie ma większego przełożenia na życie publiczne, ale innych narzędzi nie ma. I nie sądzę, by były. Lustracja sądowa jest fikcją, a nadzieja, że lustracja urzędników państwowych jest do przeprowadzenia innymi metodami, jest w dużej mierze myśleniem życzeniowym.
W skarbówce bez współpracowników SB
Już dziś, i to na dużą skalę, trwa weryfikacja oświadczeń lustracyjnych w zreformowanej skarbówce (Krajowa Administracja Skarbowa). Do końca marca br. musiał je złożyć każdy pracownik i funkcjonariusz KAS urodzony przed 1 sierpnia 1972 r. W dokumencie oświadczał, że nie pełnił zawodowej służby ani nie pracował bądź nie współpracował z organami wymienionymi w art. 2 ustawy z 18 października 2006 r. o ujawnianiu informacji o dokumentach organów bezpieczeństwa państwa z lat 1944–1990 oraz treści tych dokumentów (Dz.U. z 2016 r. poz. 1721). Chodzi m.in. o Wojskową Służbę Wewnętrzną, Informację Wojskową czy Służbę Bezpieczeństwa.
Osoby, które się do tego przyznały, nie mają co liczyć na otrzymanie (do końca maja) propozycji dalszego zatrudnienia w KAS, a tym samym będą zmuszone odejść ze struktur fiskusa.
Problemem może się też okazać to, że ciągle nie jest przesądzone, w jaki sposób w praktyce badane będzie to, czy osoby, które zaprzeczyły np. współpracy z SB, nie skłamały. Oświadczenie lustracyjne pracowników KAS nie zawiera wprawdzie pouczenia o odpowiedzialności karnej za fałszywe zeznania, ale odsyła do wspomnianej ustawy z 18 października 2006 r. Ta zaś w art. 29 mówi nawet o 5 latach więzienia za kłamstwo lustracyjne.
Zasady lustracji pracowników KAS za potencjalnie niekonstytucyjne uznał rzecznik praw obywatelskich w wystąpieniu do ministra finansów z 16 lutego br. Zwrócił uwagę, że mogą naruszać konstytucyjne zasady równości wobec prawa (art. 32 ustawy zasadniczej) i dostępu do służby publicznej na równych zasadach (art. 60). Ministerstwo Finansów ciągle nie odpowiedziało na te zarzuty.
Podobne do RPO wątpliwości wyrazili także eksperci Biura Analiz Sejmowych opiniujący petycję o wykreślenie przepisów lustracyjnych z ustawy KAS. Zwrócili m.in. uwagę na wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 11 maja 2007 r. (sygn. K 2/07), z którego wynika, że piastowania urzędów publicznych zakazać można głównie tym, którzy naruszali w stopniu poważnym prawa człowieka. Zasady obowiązujące w skarbówce poszły o wiele dalej.
Mariusz Szulc