Kreacje Ewy Minge kosztują nawet 80 tys. zł. Ale w kryzysie nie można stawiać wyłącznie na drogą ekskluzywność.
Jedni mówią o niej królowa kiczu, inni, że to geniusz, który nie tylko potrafi przewidzieć trendy w modzie, lecz także ma talent do robienia biznesu. Ewa Minge podbiła już Paryż i Nowy Jork. Teraz chce projektować ubrania dla popularnych sieci handlowych.
Na jej wrześniowy pokaz do nowojorskiego hotelu Hudson przyszły tłumy. Każdy chciał zobaczyć, co projektantka znad Wisły proponuje w czasach kryzysu. Minge zaprezentowała nie tylko suknie wieczorowe i koktajlowe, lecz także ubrania na weekend, do biura, stroje plażowe i bieliznę. Największe tytuły prasowe - „Life”, „Wall Street Journal”, „El Mundo” czy „Vouge’a” - pisały: „Królowa Paryża podbija Nowy York”.
To kolejny sukces projektantki. Od 1996 roku jej kolekcje można było oglądać m.in. w Mediolanie, Moskwie, Barcelonie, Rzymie czy Montrealu. Od roku, po pokazie haute couture w Paryżu, jej nazwisko wymieniane jest jednym tchem z takimi ikonami mody, jak Dior czy Chanel, a jej ubrania noszą m.in. Kelly Rowland, Cheryl Cole, Ivana Trump i LaToya Jackson. Ostatnio w białej sukni Minge wystąpiła nawet Paris Hilton.
Obecnie ubrania z metką projektantki można kupić w kilkudziesięciu butikach na całym świecie. Wiszą obok sukien Versace, Diora czy Dolce & Gabbana. I kosztują podobnie: te najbardziej unikatowe można kupić za równowartość 80 tys. zł, tańsze kosztują ok. 2 – 3 tys. zł. Teraz jednak Minge wchodzi na znacznie tańszą półkę. Już na wiosnę projektowane przez nią stroje pojawią się w sieci Esotiq. Projektantka zapewnia, że nie będą się różniły od tych sprzedanych w ekskluzywnych butikach, ale będzie można je kupić za kilkadziesiąt złotych. Tyle że klientki muszą się liczyć z tym, że podobne kostiumy kąpielowe czy sukienki kupi również koleżanka czy sąsiadka.
Pomysł współpracy ekskluzywnych domów mody z masowym odbiorcą pojawił się na początku lat 90. we Francji, kiedy w katalogu La Redoute pojawiły się kreacje JP Gaultiera. Sprzedane w setkach tysięcy egzemplarzy stroje przyniosły ogromy zysk sieci i projektantowi. – Wielkie domy mody, szyjąc unikatowe ubrania, muszą sprzedawać je za bajońskie sumy, żeby pokryć koszty projektu, produkcji, utrzymania butików czy reklamę. W czasach kryzysu elitarność się nie opłaca – mówi „DGP” Ewa Minge.
Wie, co mówi, bo sama zaczynała przygodę z biznesem w trudnych latach 90. Zatrudniła kilka szwaczek i zleciła im uszycie partii płaszczy i żakietów według własnego pomysłu. – Nie były to dzieła sztuki, ale polski rynek był tak wygłodniały, że do pracowni w moim garażu w domu w Zielonej Górze ustawiały się kolejki kupców – opowiada.
Ubrania podobały się, bo były kolorowe i znacznie bardziej wymyślne niż te szyte przez państwowe firmy. Przypominały stroje przywożone z Zachodu, tyle że były tańsze. – Chciałam, żeby kobieta ubrana w moje sukienki czy żakiety była światową damą, a nie prowincjonalną kurą – podkreśla.
Postawienie na formę było świetnym posunięciem biznesowym, bo Minge z roku na rok zwiększała sprzedaż, zatrudniała ludzi. Ale snobistyczny świat mody przypiął jej łatkę „królowej kiczu”, a media chętnie rozpisywały się o jej braku gustu, operacjach plastycznych czy gafach towarzyskich.
Minge to jednak mocna kobieta. Nawet porażki potrafi przekuć w sukces. Kilka miesięcy temu, po jednym z zagranicznych pokazów, usiłowała udzielić wywiadu po angielsku, niemiłosiernie kalecząc ten język. Polskie media wyły ze śmiechu. Ona jednak zamiast się obrazić, sama zaczęła się z siebie śmiać. I intensywnie uczyć się angielskiego.
Projektantka i jej firma przeszły dużą metamorfozę. Pieniądze ze sprzedaży ubrań inwestowała w nowe maszyny, lepsze materiały, a przede wszystkim we własną edukację. Jeździła po świecie, śledziła nowinki w modzie. W jednym z wywiadów przyznała, że przyszedł taki moment, iż pokazanie czarnej marynarki i białej koszuli na wybiegu stało się dla niej ciekawsze od prezentacji ozdobionej kryształami wieczorowej sukni. Tę zmianę widać w jej ostatnich kolekcjach: są to zwykle ubrania w kolorach białym, czarnym, kremowym, beżach i delikatnych brązach. Czasami pojawi się czerwień, kawałek mięciutkiej skóry lub błysk suwaka.
Krytycy mody uważają, że rozpoznawalnym znakiem Minge jest konstrukcja stroju. Perfekcyjnie zaprojektowane i uszyte ubrania doskonale maskują wady i niedoskonałości ciała. – W jej sukienkach kobiety nie mają zbędnych fałdek czy brzuszków, bo ubrania, jak gorset, trzymają linię – mówi nam Barbara Mietkowska, naczelna miesięcznika „Elle”.
Źródłem sukcesu projektantki jest też umiejętność dostosowania się to potrzeb rynku. – Gdy handlowcy mówią, że trzeba skrócić rękaw albo dać inne guziki, robię to– mówi. Dlatego np. do Izraela szyje specjalne wersje sukienek i kostiumów: takie, żeby miały zakryte kolano, a dekolt nie odsłaniał kości obojczykowych.
Podobne zasady Minge wyznaje przy designie. Ostatnio jej pasją stało się projektowanie wnętrz. Wymyśla je we współpracy z pracownią architektoniczną. Wspólnie stworzyli m.in. dom w Hamburgu, Luksemburgu, a także willę we Włoszech. I choć efekt końcowy w architekturze czy wzornictwie przemysłowym widoczny jest dopiero po wielu miesiącach, a czasem latach pracy, Minge to uwielbia. – To jest dopiero siła stwórcza – mówi.