Pralka psująca się po zaledwie 4–5 latach, drukarka, która po wyprodukowaniu określonej liczby stron odmawia działania, smartfon z baterią niedającą się wymienić, suszarka, w której po określonej liczbie godzin pracy zużywają się szczotki w silniku. Od kilku lat konsumenci skarżą się na tego typu problemy. Co więcej: już nie tylko empiryczne spostrzeżenia konsumentów, ale i badania potwierdzają, że produkowane w ostatnich latach sprzęty żyją znacznie krócej niż ich odpowiedniki wytworzone wiele lat wcześniej.
Unia mówi dość! I na dobre bierze się do walki z celowym przyspieszaniem starzenia się elektrosprzętu. W Parlamencie Europejskim trwają właśnie prace nad przepisami, które mają zmusić producentów do tego, by pralki, telewizory, lodówki były bardziej długotrwałe, a przede wszystkim dawały się naprawiać. Propozycje zmian w tym zakresie i inne reformy unijnego prawa zmierzające do budowy gospodarki w cyklu zamkniętym będą omawiane jeszcze w tym miesiącu.
Bo – jak wskazują sondaże – konsumenci nie zawsze chcą wyrzucać na śmietnik ulubionego smartfona. Problem w tym, że nie mają gdzie go naprawić. Punkty serwisowe bowiem masowo są zamykane. Na dodatek naprawa jest nieopłacalna lub wręcz niemożliwa, bo albo części są drogie, albo producenci ich świadomie nie zapewniają. Po prostu wolą, by konsumenci jak najczęściej wymieniali urządzenia. A wyrachowaną politykę opakowują w złoty papierek. Kto nie słyszał, że nowe generacje sprzętu są coraz bardziej oszczędne i przez to przyjazne dla środowiska. I to jest prawda, niestety skróciła się ich żywotność.
Część krajów staje po stronie konsumentów. Szwecja od początku tego roku obniżyła podatki dla serwisów, a nawet dopłaca do napraw. We Francji za świadome wprowadzanie wad produkcyjnych, które prowadzą do zamierzonego zatrzymania pracy urządzenia, można zapłacić nawet 300 tys. euro kary.
A Polska? Wciąż nie ma przepisów skutecznie przeciwdziałających celowemu skracaniu żywotności produktu. Zapraszamy do lektury.