Przez lata z przerażeniem przyglądałem się „reprywatyzacji po polsku”, czyli reprywatyzacyjnemu bezprawiu.

Kamienice w Krakowie przejmowane przez lewych spadkobierców obywateli żydowskiego pochodzenia; wskrzesiciele przedwojennych spółek, którzy na podstawie choćby jednej kupionej w antykwariacie akcji chcieli (wielu się udało) przejąć ogromne tereny w Katowicach, stolicy i innych miastach; słynni kuratorzy ustanawiani przez bezmyślnych (?) sędziów dla żyjących po 120 lat albo i wiecznie dawnych właścicieli; nadzwyczaj skuteczni prawnicy handlujący za grosze roszczeniami i błyskawicznie zagarniający na własny lub zleceniodawców rachunek wielomilionowe majątki w Warszawie. To sprawy z grubsza znane, choć – jak to u nas – bardzo mało rozliczone.
W ten sposób okradano państwo i – po raz drugi, teraz już w wolnej Polsce – prawowitych właścicieli oraz ich spadkobierców lub uczciwych następców prawnych. Za tę tezę, oczywistą przecież, zdarzało mi się trafiać przed sąd, co ostatecznie tylko ją wzmacniało. Rozzuchwaleni grabieżcy różnymi metodami próbują maskować swoją naturę; aczkolwiek bezskutecznie, gdyż, jak wiadomo, na złodzieju czapka gore.
Jeśli jednak potrzebny byłby przykład kompletnej bezradności, wieloletniej bierności i zatrważającej bezmyślności państwa oraz zdziczenia, sięgającego nawet korupcji i bandytyzmu, na styku prawa (stosowanego przez urzędników i sądy z większą niekiedy dezynwolturą niż przez polityków przy reformie wymiaru sprawiedliwości), administracji państwowej i samorządowej oraz biznesu, to trudno będzie znaleźć lepszy. W tej zawiesistej zupie bezczelności i niesprawiedliwości zdarzało się, relatywnie rzadko chyba, odzyskać mienie tym, którym ono rzeczywiście się należało. Wyjątki potwierdzają patologiczną regułę.
Teraz mamy nowe prawo (albo raczej bezprawie). Właśnie wchodzi w życie. Nie, nie uderza ono w tzw. dziką reprywatyzację, o której było wcześniej. Ta się bardzo spokojnie toczyła przez lata, aż się w zasadzie dokonała. Nowe przepisy uderzają we wszystkich, którzy od dziesięcioleci przed urzędami i sądami próbują uczciwie odzyskać resztki swojej własności. I którzy wobec machiny urzędowo-sądowej są, nawet jeśli dokładają najwyższych starań i nie szczędzą poświęceń, bezsilni i bezradni.
Tu nie chodzi też o wielką politykę, o mienie bezspadkowe, o które niezasadnie upominają się organizacje żydowskie i niektórzy politycy amerykańscy, ani o kres patologii. Gdyby tak było, można by nawet przyklasnąć. Chodzi o to, że dla właścicieli i spadkobierców okradzionych przez komunistów nowe prawo jest nową ustawą nacjonalizacyjną i nowym dekretem Bieruta. Wprowadza ono genialnie prostą zasadę: kto został raz złupiony, nie może już liczyć na zwrot zagrabionego mienia, a toczące się w tej sprawie postępowania administracyjne, bez względu na ich zaawansowanie, wygasają. W zasadzie – nie powinien chyba na nic liczyć, gdyż – jak się wydaje – bez stwierdzenia, że doszło do kradzieży (to jest np. do wydania bezprawnej decyzji administracyjnej), o żadnych odszkodowaniach bądź rekompensatach też nie może być mowy.
Gdyby jeszcze rzecz szła o to, że okradziony dawno temu ze względu na „przedawnienie” nie będzie mógł się już o nic upomnieć – niechby i tak było. Przecież był czas, aby to zrobił. Od odzyskania niepodległości minęło ponad 30 lat. Na co więc czekał?
Ale zasada jest inna. Nawet jeśli ktoś natychmiast, kiedy odzyskaliśmy wolność, a w polskim prawie pojawiła się możliwość (1990 r.) unieważniania komunistycznych decyzji, skorzystał z niej i uruchomił wszystkie procedury (przed urzędami, przed sądami), ale dotychczas nie dopiął swego – nie ze swojej winy przecież – musi się pogodzić z tym, że to koniec.
Podam przykład. Warszawski majątek pewnej szanowanej, przedsiębiorczej rodziny w dużej mierze ocalał z wojennej zawieruchy. Budynki nie uległy zniszczeniu (niektóre wyburzono później, by zrobić miejsce symbolicznym gmachom nowej władzy), maszyny również się ostały. Część została znacjonalizowana (nacjonalizowano m.in. drukarnie i pod tym pretekstem przejęto cały przedwojenny biznes, którego drukarnie w tym wypadku stanowiły mały ułamek – ale kto by wówczas na to zważał), resztę zabrano na podstawie dekretu Bieruta. Ograbieni robili to, na co – zachowując pewne pozory – pozwalało komunistyczne prawo, ale oczywiście niczego nie wskórali. Zostali, dosłownie, na ulicy. Dosłownie też – z niczym. Kiedy komunizm upadł, a w prawie pojawiły się wspomniane możliwości unieważnienia bezprawnych decyzji, rodzina natychmiast (1991 r.) upomniała się o swoje. Machina prawna poszła w ruch. Urzędy były w tym wypadku zarówno stroną (jeśli idzie o znacjonalizowane mienie, aż do tej pory nieruchomości są we władaniu administracji rządowej), jak i arbitrem: wydawały decyzje niejako we własnej sprawie. Ale mniejsza o to. Zwłaszcza że sądy wszystkich instancji, z NSA włącznie, nie miały wątpliwości i stawały konsekwentnie po stronie właścicieli i spadkobierców. Co z tego – w wykonaniu wyroków sądowych zapadały niespiesznie kolejne decyzje urzędów, te zaś znowu trafiały do sądów. I tak w kółko. Przez 30 lat. Ostatecznych, prawomocnych rozstrzygnięć nie ma do tej pory.
Na marginesie: nie tylko sprawy reprywatyzacyjne są rozpatrywane przez dziesięciolecia. Opinia publiczna zna np. bulwersujące przypadki sporów podatkowych, które ciągną się już dwie–trzy dekady i wciąż nie zostały zakończone, nawet jeśli sądy chętnie przyznają rację skrzywdzonym podatnikom, w tym przedsiębiorcom. Teraz jednak i oni znajdą się od razu lub niebawem poza burtą. Wcześniej stracili wszystko, co mieli: majątek i zdrowie. A teraz i nadzieja na elementarną sprawiedliwość zostanie unicestwiona.
Ale wróćmy do tematu. W przypadku wspomnianej rodziny podobnie jak ze znacjonalizowanym mieniem było też z decyzjami urzędowymi podjętymi na podstawie dekretu Bieruta. Bohaterowie tzw. dzikiej reprywatyzacji, byli urzędnicy stołecznego ratusza i prawnicy, którzy twierdzą, że każdy uprawniony mógł odzyskać nieruchomości i wszystkie sprawy były traktowane jednakowo oraz toczyły się tak samo, stroją sobie oczywiście cyniczne żarty. Może rodzina pani prezydent Gronkiewicz-Waltz miała to szczęście, nie wiem. Na pewno mecenas N. i paru innych. Ale większość zainteresowanych nie.
Trzydzieści lat mitręgi, energii i sił, których nie można policzyć, oraz kosztów ponoszonych w nadziei na elementarną sprawiedliwość. Trzydzieści lat hucpy urzędów i powolności sądów. Błędnego koła, w którym przejście całej procedury sądowoadministracyjnej oznacza powrót do punktu wyjścia: uchylona ostatecznie decyzja oznacza tylko tyle, że zostanie wydana nowa, z którą można… pójść do sądu.
I teraz polski ustawodawca mówi: mamy, owszem, pański płaszcz, nawet tego nie ukrywamy. Wiemy, że od dziesięcioleci z pełną determinacją stara się pan go odzyskać. Tak, to my stworzyliśmy system urzędowo-sądowy, w którym to z reguły nie było możliwe, chyba że na lewych, dzikich zasadach, albo w którym potrzeba na to jeszcze z 10–20 lat. Ale nie będziemy się już bawić dalej w kotka i myszkę. Już nam się to znudziło. Przerywamy tę kafkowską grę. Urzędy i sądy w ogóle już się pana płaszczem nie będą zajmować. I co pan nam zrobi? Trzeba było zostać oszustem, choćby w białym kołnierzyku, lub związać się z przestępcami, wtedy pewnie by się udało. A teraz niech pan już idzie w diabły!
Tak oto prawowici właściciele i spadkobiercy zostali okradzeni po raz trzeci. Z majątku, z widoku na jego odzyskanie w symbolicznym choćby wymiarze i ze złudzeń. Komuniści niewiele dbali o pozory, ale mieli przynajmniej swoją dziejową retorykę podpartą pięścią bezpieki. Potem w wolnej Polsce pozory były najważniejsze – administracja, a czasem i wymiar sprawiedliwości pozornie przecież działały. Pozornie, bo grabieżców obsługiwały szybko i komfortowo. A ograbionych skutecznie blokowały i zniechęcały. Może po to, by jak najdłużej byli żerem dla pierwszych?
Teraz ustawodawca i państwo nie dbają już o nic: nowy dekret Bieruta (który zza grobu bije brawo) wchodzi w życie. Politycy próbują co najwyżej tłumaczyć, językiem komunistów, że to konieczność dziejowa, maskując swoją bezradność wobec problemu i ponad 30-letniego zaniechania. Albo twierdzą, że trzeba zamknąć sprawę roszczeń wpływowych i hałaśliwych organizacji żydowskich chcących odzyskać rozsiany po Polsce majątek, który nie ma właścicieli i spadkobierców, bo należał do ofiar Zagłady. Kiedy opinia publiczna słyszy taki argument, oczywiście pokornie milknie.
Gdyby właściciele i spadkobiercy mogli przewidzieć powrót do komuny, dawno za grosze sprzedaliby roszczenia natrętnym handlarzom z eleganckich kancelarii. W porównaniu z polskim państwem i polskim ustawodawcą wydają się solidnymi i uczciwymi dżentelmenami.
PS Autor nie ma żadnych roszczeń ani interesów reprywatyzacyjnych. Wie o takich roszczeniach w rodzinach swoich bliskich i znajomych. ©℗